Trzymali mnie w pasach przez trzy dni, ładowali we mnie fenactil. Byłam obojętna na wszystko. Odwiedził mnie adwokat. Powiedział, że niedługo rozprawa, ale to będzie zależeć od mojego stanu zdrowia. Lekarze mają zadecydować, kiedy będę mogła być na sprawie. Siedzę apatyczna i niewiele do mnie dociera. Jest tutaj bardzo niespokojnie. Ciągle ktoś krzyczy, ciągle kogoś wiążą w pasy i kaftan.
Sanitariusze od razu biją, gdy ktoś jest agresywny.
Koniec człowieczeństwa?
Tutaj nie ma ludzi.
Z nudów zaczynam rozmawiać z tymi ludźmi. Każdy z nich żyje jakby w innym wymiarze, więc jest tu wiele wymiarów przeżywania świata, mój też. Nie wiem, na ile oni są chorzy, a na ile walczą o to samo, co ja. Tylko że ja nie symuluję. Jestem sobą, bo na nic więcej nie mam już siły. Dostaję jakieś prochy. Może coś mi jest, a może każdemu tu dają? Lepiej przez to śpię i nie męczą mnie tak koszmary.
Z adwokatem mówię o wszystkim, tylko nie o rodzicach. Zbyt bolesny temat. Jeden wielki ból.
Przywożą nowe kobiety. W większości morderczynie. Najczęściej zabijają własne dzieci. Czym ja się od nich różnię? Zabijam dziecko swoich rodziców. Zabijam swoich rodziców. Jest to zbrodnia doskonała, niszczenie ludzkich dusz. Można nam urządzić jeden wielki proces. Wspaniałą pokazówkę, w jaki sposób człowiek niszczy człowieka.
Minął pierwszy dzień sprawy. Dowieźli mnie klawisze, ale już bez kajdanek. Zeznania, pełno świadków. Nie wiem, skąd się wzięło tylu świadków. Na ławie oskarżonych siedzi nas pięcioro, czterech chłopaków i ja jedna. Alfa już jest poza tym wszystkim. Dzisiaj tylko my zeznawaliśmy. Prawie się wszystko zgadza, więc sprawa chyba nie będzie trwać długo.
„Świadkowie oskarżenia, świadkowie obrony, proszę wstać, Sąd idzie”.
Rodziców nie ma na sali. To nawet lepiej. Jest trochę lżej. W aktach jest wszystko, cały mój życiorys od czternastego roku życia. Skąd oni to wszystko wiedzą?
Artykuł 25 paragraf I: „Nie popełnia przestępstwa, kto z powodu niedorozwoju umysłowego, choroby psychicznej lub innego zakłócenia czynności psychicznych nie mógł w chwili czynu rozpoznać jego znaczenia lub pokierować swoim postępowaniem”.
Dzisiaj biegli wnieśli do sądu wniosek o zastosowanie wobec mnie tego artykułu. Jeszcze to do mnie nie bardzo dociera. Więc aż tak jestem stuknięta?
Ogłoszenie wyroku. Jeszcze nie mogę w to uwierzyć. Jestem wolna. Mam iść do domu i czekać na wezwanie na przymusowe leczenie. A więc detencja.
Dwóch chłopaków dostało przymusowe leczenie, ale po nim mają iść siedzieć, a dwóch od razu do więzienia na 2 lata.
Wracam do domu. Rodzice nic nie mówią. Cisza w domu.
Pierwszy dzień wolności. A raczej nowej udręki i niepewności. I na pewno dalszego ćpania. Nie umiem przebić się przez mur nieporozumienia z rodzicami. Trudno, przegięłam, sama wszystko zniszczyłam. Zabiłam naszą miłość. Utraciłam chyba to, co najważniejsze. Tak że nie mam nic do stracenia. Mogę dalej spokojnie sobie ćpać.
Jestem słynnym człowiekiem, wyszłam ze sprawy bez kiblowania. Na mieście proponuje mi się ćpanie za darmo. Na razie.
Znowu ktoś umarł. Znaleziono ciało w piwnicy z igłą w żyle. Piękna śmierć narkomańska. Danka powiesiła się w Krakowie, tak mówią. Nie miała chyba siły umrzeć naszą śmiercią. Tyle śmierci już było wokół mnie.
Wróciłam do swojego pokoju. Chyba nawet nie będzie mi dane tutaj umrzeć. To byłoby zbyt piękne.
Opisałam mój więzienny koszmar Annie. Odpisała, że bardzo martwiło ją moje długie milczenie i że teraz, kiedy mam już to wszystko poza sobą, mogę naprawdę zacząć od nowa. A gdy wrócę z leczenia, to w domu wszystko jeszcze może się pomyślnie ułożyć. Nie wiem, skąd w niej tyle optymizmu. Ale nie pójdę na żadne leczenie, do żadnego psychiatryka. Nigdy więcej już nie będę w psychiatryku. Nie wierzę w wyleczenie. Wierzę, że umrę niedługo. Boję się śmierci, ale brakuje mi woli życia. Moje życie to ciągle cierpienie. Nie tylko ze względu na złe doświadczenia. To cierpienie psychiczne. Nie potrafię pomóc sobie. Ale umiem siebie zabić. Nie wiem, co jest trudniejsze, a może prostsze. Gdzieś tu tkwi błąd, jakaś szalona pomyłka w moim istnieniu. Wydaje mi się, że zawadzam na tym świecie.
Pojechałam do MONARU. Starzy znajomi ćpają, jest dużo nowych ludzi. W Warszawie jest teraz bardzo dużo kompotu, produkuje, kto tylko może. Kotan przyjechał z Anną. Anna przywiozła ze sobą koleżankę, która pisze artykuł o MONARZE.
Kotan zrobił im pokazową psychoterapię. Zabrał się za szesnastki, ale uważam, że mu to nie wyjdzie. Gdy ma się 16 lat, to bardzo chce się jeszcze ćpać i mocno żyć na narkomańskim szlaku. Wtedy się nie wierzy, że można w to tak wejść bez reszty, do końca, do szybkiej śmierci. Ale Kotanowi może się to udać. Wszystko jest możliwe na tym świecie. Kotan oczywiście na początku rzucił swoją psychopatyczną mowę. Posypały się bluzgi, a potem był sobą. Gdy jest sobą, to widać, że mu bardzo zależy na tych ćpunach, na każdym życiu.
Rano, właściwie o świcie, opuściłam MONAR. Tu nie ma dla mnie miejsca. Nie wykorzystałam kiedyś tej szansy.
Dowiedziałam się, że Sted popełnił samobójstwo w lipcu. On, który twierdził, że się nie da, że trzeba żyć, będzie żyć, dopóki starczy sił. Sted, brakło ci sił? Dlaczego?
Czy naprawdę tak trudno tutaj żyć?
Chyba trzeba wyleczyć się z siebie. Jak tego dokonać, kiedy wierzy się we własne nieistnienie? Moja świadomość jest osnuta narkotyczną mgłą. I tak chodzę codziennie pośród cmentarzyska dusz – do mnie podobnych.
Marzena pisze, że ostro bierze. Miała zapaść, była jakiś czas w szpitalu. Mieszka w Warszawie sama, zdobyła jakąś chatę. Produkuje, trochę sprzedaje. Prosi, bym do niej przyjechała. Marzenko, poczekaj jeszcze trochę, przyjadę, i to chyba na długo. Hemingway napisał, że człowiek nie jest stworzony do klęski. A przecież i on popełnił samobójstwo. Tylko że był nieuleczalnie chory. Moim rakiem jest morfina.
List od Anny. Pisze, że narkotyki nie dają mi nic, żadnych głębszych i piękniejszych przeżyć. Jest to samo nieszczęście i dno. Prosi, bym jeszcze nie przekreślała siebie. Nałóg niesie za sobą rozpacz, lęk, wstręt do siebie i nienawiść do świata. Czy potrafię zawrócić z tej drogi? Chyba już nie chcę. Nie umiałabym już normalnie żyć, tkwić w tym codziennym ludzkim obłędzie szarego życia. Ludzie martwią się drobiazgami, codziennymi sprawami. I dlatego zapominają, że jest jeszcze coś poza tym.
Dostałam wezwanie na leczenie do szpitala. Jeżeli się nie zgłoszę, mają mnie dostarczyć. Jak przedmiot, dowieźć. A więc stało się. Muszę stąd odejść, by mnie nie odnaleziono. Pojadę do Marzeny. Rodzice nie wiedzą, gdzie ona mieszka, nikt się nie dowie, gdzie jestem i uchronię się przed psychiatrykiem. Muszę opuścić dom. Rodzice tolerowali moją obecność, ale chyba już zrezygnowali z walki o mnie. Odchodzę stąd. Chyba już nigdy tu nie powrócę. Żegnaj, rodzinny domku. Było mi tu kiedyś dobrze. Zbyt dobrze. Choć niekiedy było okrutnie. Wspólnie przeżywaliśmy koszmar. Koszmar, który się już nigdy nie skończy.
Читать дальше