Hanemann zaś? Pan J. podejrzewał, że Hanemann nie odnalazł w opowieści o malarzu i dziewczynie, którzy umierali na wschodnich bagnach, niczego, co mogłoby nasycić duszę tym światłem, jakim syciła go historia Heinricha i Henrietty. Historię malarza zapewne uważał za historię uciekiniera. Malarz został zapędzony przez potężne armie w ciemny kąt świata i tam się zabił, ciągnąc jeszcze za sobą dziewczynę, która chciała go uratować. Uciekał przed Niemcami, aż drogę zagrodzili mu Rosjanie – i wtedy przeciął sobie żyły. Nie zachował się jak człowiek wolny. Nie potrafił przyjąć losu. Był słaby.
Pan J. przypatrywał się pogrążonej w cieniu twarzy Hanemanna, ale Hanemann milczał, patrząc przez okno na bukowy las, szarzejący za domami po drugiej stronie ulicy.
Zaszewki, jedwab, perłowe guziki
Ale Hanemann widywał chętnie pana J. na Grottgera 17 nie tylko dlatego, że znali się jeszcze z czasów Wolnego Miasta. „Widzisz – powiedział kiedyś do mnie pan J. – Ja wtedy tam byłem, tam, na pomoście w Neufahrwasser, byłem tam rano czternastego sierpnia, razem z panią R., znajomą z Krakowa, która dwa dni wcześniej przyjechała na spotkanie związku nauczycieli w Gimnazjum Polskim i z chęcią przystała na moją propozycję, byśmy popłynęli statkiem z Neufahrwasser do Zoppot. Cóż zresztą lepszego mogłem zaproponować na sierpniowe przedpołudnie miłej pani z Krakowa, która nigdy jeszcze nie widziała morza i chciała zakosztować przejażdżki na małym spacerowym statku kompanii przewozowej Westermannów? Więc rano czternastego pojechaliśmy tramwajem linii 3 do Brösen, było ciepło, rosa, wilgotne deski, chyba w nocy spadł deszcz. Parę minut przed ósmą słońce stało już nad wieżą Weichselmünde, cisza, tylko w głębi portu, za zakrętem kanału, posapywał parowy dźwig firmy „Althausen”, przyholowany we środę z Kiel do basenu koło elewatorów (pisali o tym w „Danziger Volksstimme”, pamiętam duże zielone zdjęcie holownika „Merkur”).
Na pomoście przystani było już parę osób; gdyśmy wyszli zza drzew parku, dostrzegłem ją natychmiast. W białej sukni, białe rękawiczki, parasolka, dłonie oparte na rączce z kości słoniowej, patrzyła w naszą stronę, jakby na kogoś czekała. Czy była sama? Nie, chyba była z jakąś młodą kobietą – w niebieskiej sukni? w koralach? kolczyki? „Stern” stał już przy pomoście – biały kadłub z czarnymi literami na burcie,
okrągłe okienka, maszt z latarnią – ale jeszcze nie rzucono trapu. Za nami czyjeś głosy, śmiech, ktoś nadchodził od strony tramwaju, jakaś para, ona w brązowej pelerynie, w kapeluszu z purpurowymi różami z gazy, on na biało, w marynarce z kortu, czarna chustka w kieszonce, tak jak nosili się maklerzy z domu giełdowego Hansenów na Breitgasse.
Potem marynarze ze „Sterna” wysunęli trap – żelazną rynnę z linami na słupkach po obu stronach – nie bardzo się jednak kwapiono do wsiadania. Mieliśmy jeszcze parę minut. Poza tym takie słońce! Powietrze lekkie, czyste, nad twierdzą mgiełka, woda gładka, przy magazynach Schneidera wozy z bawełną, nawoływania dokerów, daleki zgrzyt tramwaju skręcającego do zajezdni. W rozmowach więcej było ciepłego, leniwego milczenia niż słów, śmiano się z żartów, trochę sennie, jakby prawdziwy początek dnia był dopiero przed nami. Na pomoście sześć, siedem osób, chyba nie więcej. Starsze małżeństwo, ona w kapeluszu z egretą, on w panamie, z pince-nez, piękna pani w kaszmirowym szalu narzuconym na ramiona, dziewczyna w batikowej bluzce… Z wnętrza kadłuba dobiegało miarowe dudnienie motoru, ciemny dym snuł się nad kominem ze znakiem kompanii Westermannów – wielką czerwoną literą „W” – krzyczące mewy nad masztem, ale ruszyliśmy w stronę trapu dopiero gdy oficer w białym uniformie z czarnymi pagonami uderzył w dzwon: „Odpływamy za cztery minuty. Upraszałbym o wsiadanie”.
Szła przede mną. Postukując czubkiem parasolki o smołowane deski. Opuściła woalkę, bo słońce znad Weichselmünde raziło w oczy. Szelest sukni. Niemal zapomniałem o tym, że nie jestem sam. Obcasy stuknęły, metaliczny dźwięk, weszła na trap, potknęła się, podtrzymałem ją za łokieć. Spojrzała na mnie z uśmiechem: „Dziękuję panu… Dam sobie radę…” Pod palcami czułem ciepły jedwab rękawa. Zaszewki. Perłowe guziki na mankiecie. Powoli odsunąłem rękę, odpowiadając uśmiechem na uśmiech. Zeszła na pokład. „To przez te obcasy…” Uniosła suknię. Czubek białego bucika. Minęliśmy ją. Pani R. stanęła przy relingu patrząc na przepływający środkiem kanału holownik z kominem podobnym do czarnej kolumny. Na burcie mignęły białe litery „Minerwa”. Powiał wiatr. Długa, miękka fala wzburzona przez „Minerwę” podpłynęła
pod burtę „Sterna”, nasz pokład uniósł się… Pani R. dotknęła dłonią piersi. „Boże…” Była blada, przymknęła oczy. „Myślałam, że to nic takiego… ale nie, chyba nie…” „Chce pani wysiąść?” Ruch ręki szukającej oparcia. Pokład zjechał w dół, fala wzburzona przez holownik dogasała z chlupotem w szczelinie między burtą a nabrzeżem. I znowu dłoń przyciśnięta do piersi. „Obawiam się, że…” „Wysiadamy?…”
Ostrożnie sprowadziłem ją po trapie na pomost. „Już dobrze?” Kiwnęła głową, ale wciąż trzymała dłoń przy piersiach. Nie mogła patrzeć na wodę. „Proszę wybaczyć…” „Ależ cóż znowu – pogładziłem jej rękę. – Z przyjemnością oprowadzę panią dzisiaj po Starym Mieście, zaraz pojedziemy trójką…” „Nie gniewa się pan?…” Gniewać się? Podróżowałem już tyle razy z Neufahrwasser do Zoppot – tym razem mogłem sobie darować…
Zadźwięczał dzwon i „Stern” odbił od pomostu. Oficer zniknął za szybą sterówki, kłęby dymu na moment przesłoniły słońce, zatrzepotała czerwona chorągiewka z koroną i dwoma białymi krzyżami. Za rufą, w ciemnozielonej wodzie zakotłowały się wiry wzburzone obrotami śruby. Szliśmy powoli w stronę tramwaju. Pani R. milczała, wciąż nie mogąc sobie wybaczyć, że sprawiła mi zawód. Gdyśmy doszli do parku, odwróciłem się. „Stern” był już pośrodku kanału, robił zwrot w lewo, pasażerowie rozsiedli się na ławkach. Biała parasolka po prawej stronie masztu? Poprawienie włosów? To ona?
O tym, co stało się w Glettkau, pan J. dowiedział się jeszcze tego samego dnia od Stelli, gdy wracając ze spotkania w Gimnazjum Polskim, zaszedł parę minut przed szóstą na Frauengasse do Lipschutzów, by pożyczyć od Alfreda słownik Brosta.
Stella weszła na molo w Glettkau koło dziewiątej, tak jak umówiły się z Luizą w sobotę u pani Stein. Oparta o balustradę pomostu patrzyła na biały statek, który nadpływał od strony Neufahrwasser. Kłęby dymu z pochyłego komina rozwiewały się za rufą szarą mgiełką. Migotanie wody, słońce nad Brösen, drobne ostre fale. Przysłoniła oczy. Biała suknia? Obok masztu? Luiza? Ale kobieta z parasolką, którą dostrzegła na pokładzie, była chyba wyższa od Luizy, zresztą „Stern” był jeszcze zbyt daleko… Po pustym molo biegały dzieci: chłopczyk w białej koszuli z bambusowym kijkiem do serso gonił dziewczynkę w niebieskiej sukience z falbankami – tupot, krzyki, śmiech. Ich opiekunka, gładko uczesana pani w marszczonej sukni, wołała raz po raz: „Helga! Pamiętajcie, nie wolno podchodzić do poręczy! Günter, daj jej spokój! Bawcie się grzecznie! Widzicie, że statek już nadpływa? Zaraz będziemy wsiadać”. Starszy mężczyzna w słomkowym kapeluszu, który jej towarzyszył, postukiwał laską z perłową gałką o smołowane deski mola. Parę kroków dalej dwaj marynarze z obsługi przystani, zwijając na krawędzi pomostu konopną linę, szykowali się do cumowania „Sterna”. Potem, gdy wyższy założył skórzane rękawice i oparł łokcie o balustradę, bez zaciekawienia patrząc na nadpływającą jednostkę, Stella podeszła bliżej. Statek powoli opłynął ostrogę mola, zbliżył się do dwóch polerów okutych miedzianą blachą, które sterczały z wody paręnaście metrów od pomostu, znad Zoppot powiało mocniej, chmura dymu przesłoniła na chwilę biały kadłub, Stelli znów wydało się, że koło masztu widzi Luizę, ale nie, to była wciąż tamta kobieta w białej sukni – obok niej mężczyzna w kraciastej marynarce – więc Stella pomyślała z żalem: „Stało się coś, czy się rozmyśliła?”
Читать дальше