Osiemnastego rano powiedział: „Dzisiaj się odłączymy”. Całowała go po rękach, by odwlec decyzję. Wyszli z domu i poszli w stronę lasu. Po drodze wziął przeciwbólową orto-drynę. Usiedli na piasku, przy wielkim dębie. „To będzie tu” – powiedział. Zaczął się żegnać z przyjaciółmi i matką. Chciał się modlić, zaczął „Ojcze nasz”, ale przerwał, bo nie mógł sobie przypomnieć słów. Potem powiedział, że chce wziąć z nią ślub. Kiedyś mówiła, że zgodzi się na ślub tylko pod chloroformem. Palcami dotknął jej powiek tak, że musiała zamknąć oczy. „Teraz daję nam ślub”.
Wyjął cały zapas luminalu, prawie czterdzieści tabletek, w buteleczce miał wodę, nalał do kubeczka i rozpuścił. „To jest porcja dla ciebie”. Wypiła bez lęku. Miał dwie żyletki, jedną podał jej, by użyła jak luminal zadziała. Pokazał, gdzie powinna naciąć szyję. Potem starał się przeciąć żyły na przegubie lewej ręki. Szło to opornie. Ostrze opierało się na ścięgnach. Krew ledwie kapała. Uśmiechnął się: „Chyba nic z tego nie będzie”. Chciała mu pomóc, ale bez skutku. Podwinął rękaw marynarki i zaczął przecinać nad łokciem. Poczuła, że ogarnia ją ciemność. Jak przez mgłę usłyszała: „Nie zasypiaj przede mną, nie zostawiaj mnie samego”. Bardzo chciał, żeby tracili świadomość idealnie razem.
To było między dwunastą a drugą po południu, dzień wcześniej Rosjanie weszli do Polski – wiedział o tym. Kiedy się obudziła, wschodziło słońce. Dopiero gdy obróciła głowę, zobaczyła, że leży przy niej. W piasku obok prawej dłoni zegarek kieszonkowy, widocznie do końca sprawdzał godzinę. Na szyi mała plamka. Przeciął tętnicę szyjną. Chciała dotknąć tej plamki, uniosła się i wtedy zobaczyła, że ramię i część rękawa ma przesiąknięte krwią. Mokre były wszystkie warstwy ubrania. Nie mogła się utrzymać na nogach. Przewróciła się, ale wydało jej się, że musi go pochować, że on nie może tak tu zostać bezbronny, więc na kolanach zaczęła rozgarniać mokre
liście, mech i ziemię, żeby wykopać grób. Wygrzebała małą jamkę, bez żadnego kształtu.
„On ciągle myślał o Micińskim – mówiła do pana J. kobieta, która wtedy, we wrześniu, palcami wygrzebywała malarzowi grób. – Pan wie, kto to był Miciński? Słyszał pan o nim? Wielki, bardzo wielki pisarz, którego chłopi zarąbali siekierami w osiemnastym roku pod Czyrykowem, bo myśleli, że schwytali carskiego generała. Nie ma nigdzie jego grobu. On także chciał nie mieć grobu jak Miciński. Powtarzał wiele razy, że to wspaniale, kiedy wszyscy pisarza znają i uważają, że jest wszędzie, gdy tymczasem nic po nim materialnego nie zostało. A ja chciałam wykopać mu grób, krok od niego…”. Pan J. odłożył zieloną książkę: „Dziwi to pana? Że to panu opowiadam?” Hanemann uśmiechnął się: „Nie. Myślę tylko, że nigdy nie wiemy, co jest w nas naprawdę”.
Pan J. pokręcił głową. „On nie chciał przyjąć świata, który nadchodził. Tak samo jak Kleist”. „Myśli pan?…” – Hanemann popatrzył w okno. Ileż to razy słyszał, że Kleist zrobił to dlatego, że czuł się do głębi zraniony klęską Niemiec, że nie mógł znieść ducha pruskiej armii, że został odepchnięty przez rodzinę, że nie mógł sobie poradzić z nerwami, że naczytał się zbyt wiele romantycznych poematów, więc uciekł z Henriettą nad Wannsee, tam napisał piękne pożegnalne listy, a potem strzelił jej w serce a sobie w usta; ona zaś, że uciekła z nim nad Wannsee, bo zżerał ją rak i puste życie u boku męża, urzędnika rachuby w przedsiębiorstwie ubezpieczeń od ognia, więc rzuciła się w tę szaloną historię jak umierający, który przyjmuje z ulgą wiadomość, że pali się całe miasto – bo kiedy pali się całe miasto, nasz własny ból maleje.
Ale czy to była prawda? Gałązki brzozy kołysały się za szybą. Hanemann nie odrywał oczu od drobniutkiego trzepotania liści. „Zupełnie jak ćmy” – pomyślał. Wciąż słyszał ostatnie słowa malarza: „Nie zasypiaj przede mną, nie zostawiaj mnie samego…” Jak echo. Wilgotny las. Czarna łuna. Rosa na mchu. Właściwie tylko to zapamiętał z opowieści pana J. Tylko te kilka słów.
„Czytał pan może Księcia Homburgu?” „Księcia Homburgu? – pan J. uniósł brwi. – Piękna, bardzo patriotyczna sztuka o młodym Niemcu, któremu marzy się zbawienie Niemiec, oczywiście sława wojownika i tak dalej. Ja to zawsze czytałem z mieszanymi uczuciami. Tam jest jakaś wściekła ambicja młodego niemieckiego arystokraty, który marzy o zwyciężaniu wrogów. Wie pan, ja w Danzig widziałem, do czego takie fantazje prowadzą”. Hanemann poruszył ręką. „Pan znowu swoje. Pruski dryl i wrażliwa dusza niemieckiego patrioty. Przecież to kostium, nic więcej. W Księciu Homburgu jest taka scena… bardzo przykra scena, której Niemcy bardzo nie lubią… Książę Homburgu, niemiecki oficer, zagrożony rozstrzelaniem za nieposłuszeństwo na polu bitwy, na klęczkach błaga niemiecką księżnę o ratunek. Chce żyć. Za każdą cenę. Ale potem nagle zgadza się na śmierć. Uznaje rację stanu? Zaczyna rozumieć, że tak naprawdę ważna jest tylko jedna chwila w życiu, w której odsłania się przed nami wszystko, i że on już tę chwilę przeżył wtedy, tam, na polu bitwy, kiedy po raz pierwszy stał się naprawdę sobą, złamał rozkaz elektora i zwyciężył? I że za taką jedną chwilę trzeba zapłacić życiem?
Więc to samobójstwo nad Wannsee…
Kto wie? Może to nie jest taka mała mądrość umrzeć w porę…
Cóż ich obchodził świat, który miał nadejść”.
Pan J. nie bardzo wiedział, co o tym wszystkim myśleć. W słowach Hanemanna wyczuł jakieś skryte napięcie – może była to tajona pogarda dla tych wszystkich, którzy żyją zwyczajnie i nie chcą wspinać się na jakieś duchowe szczyty? Zresztą, mógł się mylić. Wbrew temu, co usłyszał, postać Kleista nie wzbudzała w nim sympatii, a gesty pani Vogel, która przed śmiercią listownie poleciła, by zdradzonemu mężowi przesłano filiżankę z jej własnym imieniem, wydały mu się – przy całej miłosnej żarliwości – dziwnie lodowate. Mądrość? O jakiej mądrości można tu było mówić?
Sądził, że podobieństwo… Ale rzeczywiście, cóż mogły mieć ze sobą wspólnego te dwa odległe zdarzenia? W tej chwili dużo bliższy wydał mu się starzejący się malarz, który umierał gdzieś na wschodnich bagnach. Ta śmierć była – przez chwilę szukał odpowiedniego słowa – dużo boleśniejsza, dużo poważniejsza niż to, co zdarzyło się nad Wannsee. Jej powody były rozdzierająco jasne, zrozumiałe i wybaczalne. Umrzeć nad pięknym jeziorem po napisaniu ekstrawaganckiego listu
i zjedzeniu wykwintnego śniadania? Więc ani odmowa upokorzeń? Ani odrzucenie klęski? Ani lęk przed chorobą? Z pewnością dzieło o księciu Homburgu było poruszające, ale czytał widać innego Księcia Homburgu niż Hanemann. Umrzeć w porę? Cóż za dziwaczna myśl. Bo przecież pora nie należy do nas. Wolność? Kiedy rozmyślał o swoim życiu, uświadamiał sobie, że w tym, co przeżył, nie było żadnych rozbłysków ani szczytów. Lata, które miał za sobą, były raczej podobne do równiny z ciemnymi zapadliskami, przez którą przeszedł właściwie cudem. Lecz czy miał czuć żal, że to była tylko równina? Uważał, że został obdarowany nadzwyczajnie przez los, bo przeżył Stutthof – choć były chwile, gdy tylko ostatnim drgnieniem serca powstrzymywał się przed rzuceniem się na druty – i właśnie dzięki temu teraz, w majowe popołudnie, w pięknym pokoju przy Grottgera 17, wygodnie rozsiadłszy się w fotelach, mogą sobie tak uczenie rozmawiać o sprawach z dawnego czasu. Nie przypisywał sobie żadnych zasług, po •prostu wtedy starał się przetrzymać najgorsze. Uważał to za obowiązek. Wobec matki? Wobec siebie? Wobec tych, których znał? Czy to naprawdę ważne? Chwilami jednak budziło się w nim niejasne poczucie winy.
Читать дальше