Gdyśmy spytali o tego pana, co się razem z panią zastrzelił, odpowiedzieli nam, że to przyjaciel ich domu, niejaki pan Heinrich von Kleist…
Aż do jedenastej wieczór oczekiwaliśmy przybycia kogoś z policji, a kiedy nikt się nie zjawił, wszyscyśmy się udali na spoczynek. Nazajutrz rano mąż zmarłej kazał sobie przynieść pukiel włosów swej żony, a potem obaj panowie odjechali do Berlina. Około południa powrócił pan, który przedtem towarzyszył mężowi zabitej pani, był to niejaki pan Peguilhen, radca wojskowy. Kazał wykopać tuż obok ciał zmarłych głęboki dół i zapowiedział, że z Berlina przyśle dwie trumny i że pochowa się tych dwoje obok siebie w jednej mogile. Dnia 22 listopada około dziesiątej wieczór pochowano oboje na miejscu wiecznego spoczynku”.
Gdy ściemniało się i światło słońca płonęło już tylko ciepłym prostokątem na parapecie, Hanemann odkładał książkę. Na zielonym płótnie okładki połyskiwały złote litery. W ogrodzie powietrze było wciąż lekkie i jasne, i nawet kosmaty motyl, burozłoty i niespokojny, bezgłośnie trzepoczący ciemnymi skrzydełkami o szybę, nie mącił spokoju zmierzchu. Z ulicy dobiegały czyjeś kroki. Nad tujami gasło czyste, wysokie niebo.
Na ścianie domu Bierensteinów przepłynął cień przelatującego gołębia.
Ciepłe, żywe dłonie.
Lęk.
Czasami zachodził do Hanemanna pan J. Za czasów Wolnego Miasta pan J. był nauczycielem w Gimnazjum Polskim (przypłacił to przesłuchaniami w Victoria-Schule i wywiezieniem do Stutthofu), teraz, jako nauczyciel niemieckiego, pracował w liceum na Topolowej. Hanemann znał go od dawna i choć czuł, że pan J. odwiedza go nie całkiem bezinteresownie – nie tylko po to, by wymienić myśli, lecz też by nasłuchać się poprawnej niemczyzny, z którą na co dzień nie miał zbyt wiele do czynienia – przyjmował go chętnie, sadzając w skórzanym fotelu i racząc odrobiną czerwonego wina. Och nie, powiedzieć, że byli przyjaciółmi – to może zbyt wiele. Ilekroć jednak widywałem ich, jak ulicą Grottgera czy ulicą Cystersów niespiesznie szli w stronę Katedry, tylekroć miałem wrażenie, że łączy ich coś więcej niż tylko dawna znajomość z lat, gdy na Hucisku urzędował Wysoki Komisarz Ligi Narodów.
Wyczuwałem to zresztą i u innych Polaków z Wolnego Miasta. Podobnie jak pan J. cenili sobie oni wielce każdą sposobność rozmowy w języku Goethego, do „nowych Polaków” zaś – tych ze wschodu czy z Warszawy – odnosili się z uprzejmą powściągliwością, tak jakby lata spędzone w mieście, w którym osobiście (to podkreślali) dzień po dniu trzeba się było ścierać z wrogim żywiołem, nie tylko wzmocniły i wzbogaciły duszę, lecz i naznaczyły każdego, kto przeżył, jakimś wywyższającym stygmatem. Wszystko, co wnieśli do Gdańska „nowi Polacy”, pan J. uważał za rozwodnione i podejrzane. Bo przecież, gdyby coś się stało, gdyby „oni” wrócili raz jeszcze, czy ta nowa polskość – warszawska, lubelska czy wileńska, która zjawiła się w Langfuhr i Oliwie w ślad za wielką armią, nadchodzącą ze wschodu – miałaby w sobie dość siły, by przetrwać tak jak tamta we Freie Stadt? Pan J. mocno w to powątpiewał.
Więc nawet w samej barwie głosu, w powadze, z jaką odnosili się do spraw, które niewtajemniczonym mogły wydać się błahe, było coś, co ich zbliżało, choć pewnie w sercach skrywali niejedną zadrę. Rozmowa w pokoju na piętrze wiła się kapryśnymi liniami. Zapewne więcej w niej było samej przyjemności wspólnego mówienia niż chęci roztrząsania zawiłych spraw. Preteksty były przypadkowe: codzienne zdarzenie, fotografia, przeczytana książka. Pan J. lubił mówić o dawnych niemieckich pisarzach, bo tych nowych nie znał. Hanemann nie zawsze potrafił mu odpowiedzieć na wszystkie pytania.
Któregoś popołudnia – było to chyba w maju – pan J. dostrzegł na biurku Hanemanna listy Kleista, sięgnął po oprawioną w zielone płótno książkę, a gdy otworzył ją w miejscu, gdzie była założona czerwoną wstążeczką i spojrzał na fotografię młodzieńca w pruskim mundurze, powiedział, że „coś bardzo podobnego zdarzyło się i u nas” oraz że zawsze go zastanawiało, co naprawdę popycha ludzi do kroków aż tak skrajnych…
Hanemann popatrzył na niego pytająco.
Pan J. przewracał jeszcze parę chwil kartki zadrukowane gotyckimi literami, po czym uśmiechnął się. „Bo wie pan, ja jego nawet trochę znałem, no może nie tak znów bardzo, ale kiedyś, gdy byłem w Warszawie, mój przyjaciel ze związku nauczycielskiego, przyjaźniący się z artystami, z poetą Czecho-wiczem, z innymi, zaprowadził mnie na Bracką, żebym sobie zamówił portret. Portret nie bardzo mi się podobał, ale trudno, niech będzie. Zresztą później i tak spaliło się wszystko i ślad nie został. Więc ja jego znałem i myślę, że ta jego historia była chyba trochę podobna do tej” – pan J. dotknął palcami zielonej okładki.
Bo wtedy, przed laty, gdy Hanemann, wracając wieczorami z Althofu, odwiedzał małe galerie przy Winterstrasse i dalej przy placu Siegfrieda, w których wystawiano Noldego, Kokoschkę i Kollwitz, gdy czytał „Der Sturm”, „Die Aktion” i zaglądał na przedstawienia Maxa Reinhardta, pan J. przy każdej swojej bytności w Warszawie czy Poznaniu, trochę ze snobizmu, trochę z ciekawości, odwiedzał wystawy „trudnych malarzy” i wśród obrazów Czyżewskiego, Pronaszki, Waliszewskiego czy Chwistka czasem trafiał na wijące się w konwulsyjnych rozlewiskach koloru obrazy malarza, o którym zaczął właśnie mówić. Nie lubił tych obrazów – ale cóż? Wiadomo jak trudno ocenić coś, czego się nie rozumie. Więc teraz, gdy tak siedzieli w pokoju na piętrze, a zza okna dobiegały odgłosy miasta tłumione szelestem brzozowych liści, rozmowa prowadzona w powolnej niemczyźnie prześlizgiwała się po oddalonych zdarzeniach, a ja, gdy po latach pan J. opowiadał mi o swoich spotkaniach z Hanemannem, miałem dziwne wrażenie, że oni, mówiąc o tamtym mężczyźnie i tamtej kobiecie, spierali się o coś, czego sami chyba nie potrafiliby nazwać. Zresztą, czy to był naprawdę spór?
Historia, którą opowiedział pan J., zdarzyła się parę dni po wybuchu wojny, lecz Hanemann z trudem mógł ją umieścić na mapie, wiedział tylko tyle, że było to gdzieś na wschodzie, za wielką rzeką, na równinie, wśród bagien…
Polski generał wydał rozkaz, by wszyscy mężczyźni opuścili bombardowane miasto – już to wydało się Hanemannowi podejrzane, bo przecież żaden generał nie mógłby wydać takiego rozkazu, więc słuchał pana J. uważnie. Malarz i dziewczyna wsiedli do pociągu jadącego na wschód, lecz nie wiedzieli dokąd jadą, może do Rumunii, może dalej. „Ludzie bez domu i nieświadomi celu” – kobieta, z którą pan J. rozmawiał w warszawskim mieszkaniu, a która wtedy, we wrześniu, jechała z malarzem na wschód, tak właśnie ich określiła. Paliły się dworce, samoloty ostrzeliwały pociąg, wielogodzinne postoje. Na stacjach malarz zgłaszał się do punktów werbunkowych – miał stopień oficerski jeszcze z Petersburga – odprawiano go jednak z niczym, zresztą broni brakowało i dla młodszych. Po drodze spotkali paru znajomych, tak jak oni jadących na wschód. Berezowska, Miciński… – nazwiska te Hanemannowi nic nie mówiły, ale wciąż słuchał uważnie, bo wydało mu się, że pan J. dobiera słowa tak, by nie powiedzieć za dużo.
Malarz i dziewczyna zatrzymali się w małej wsi wśród lasów. Był chory na nerki i wątrobę, zatruł się gdzieś wodą ze studni, bardzo cierpiał, dziewczyna chciała mu pomóc, ale cóż mogła zrobić? Bóle narastały. Puchły nogi i dłonie. Mówił: „Wszystko odpada, bo wszystko odpadnie do końca”. Trzymał ją za rękę. „Ty nie wiesz, jaka to dzicz. Jesteś bezradna. Jesteś słaba. Jesteś dziecko. Beze mnie zginiesz. Lepiej umrzeć razem. Mamy przecież jeden układ krążenia. Jeśli odchodzisz ode mnie, tracę siły”.
Читать дальше