– Ordery dla mnie? Od prezydenta? -cieszył się nimi chwilę i odkładał, gdzie ich miejsce: do szuflady pamięci, pełnej dziecięcych wspomnień, żołnierzyków i odznaczeń.
– Ja? Mam honoris causa? A gdzie? -obmacywał się niepewnie wychudłymi dłońmi.
Byłam znakomitym sekretarzem. Zaprawiając się wieczorami na placu Saint-Michel wyżebranymi jointami z haszem, doskonale rozumiałam zaniki pamięci Czapskiego. Czekałam cicho 5-10 minut, by wynurzył się spośród odmętów nieświadomości z błyskiem w pokrytym bielmem oku jak z bezcenną, jeszcze mokrą perłą.
– …nął przed bramą – podejmowałam czytanie w tym samym miejscu, gdzie skończyłam, by mu nie przeszkadzać. Czytałam bardzo głośno. W kółko to samo. Wspomnienia z obozów jenieckich w Rosji, bitwy pod Monte Cassino, z arystokratycznego dzieciństwa na Kresach i komuny tołstojowskiej podczas pierwszej wojny światowej. Dopowiadał, czego nie wypadało napisać: „Wujek spod Mińska nie był dziwak, jeno alkoholik. Mój romans z Achmatową?" – uśmiechał się pobłażliwie. Nigdy nie pragnął kobiet.
Latem przesuwał zmarznięte dłonie za plamami słońca, zsuwającymi się z otulającego go koca. Znikały szybko pod szafą, rozświetlając za sobą smugę kurzu na drewnianej podłodze. Zdarzało się, że chciał wybiec z pokoju. Śniło mu się, że może chodzić. Nie narzekał, nie skarżył się. Nigdy nie mówił o śmierci, był na to za dobrze wychowany.
Od czytania zasychało mi w ustach. Po godzinie lektury miałam prawo do odpoczynku, szklanki herbaty, paru herbatników. Przerywałam lekturę, kiedy Czapski przysypiał. Przedłużająca się cisza upewniała gospodynię, że należy zrezygnować z sekretarza albo skrócić mu godziny pracy. Przynosząc herbatę, złośliwie dogadywała: „No i co, nie napracowaliśmy się dzisiaj?" Wrzeszczałam więc dwie godziny, nie zważając, czy Czapski słucha. Słuchała w kuchni gospodyni, przeliczając mój ból gardła na franki. Tygodniówkę wydawałam na dziesięć mrożonych hamburgerów, paczkę masła, bochenek chleba, dżem, herbatę i bilet metra. Wychodząc od Czapskiego, zbierałam przed domem z ziemi soczyste owoce morwy. Miały mi starczyć do popołudnia, gdy rozmrażałam hamburgera.
Na stole u Czapskiego leżały drogie czekoladki. Podbierałam je z pudełka. Gdyby nie podejrzliwe spojrzenie gospodyni, zjadłabym wszystkie. Stałam się mistrzem podrabiania objętości, poluzowując obcisłe złotka, rozgniatając czekoladę. Obiad podawano po moim wyjściu. Sądzę, że nie powstrzymałabym się i korzystając ze ślepoty starca, wyjadałabym mu z talerza parujący kleik.
Jesienią, jak co roku, zastrajkowali kolejarze. Zamiast rano, przyjechałam do Czapskiego wieczorem. Gospodyni poszła do kościoła. Nie
musiałam wykrzykiwać na cały dom: „Staro-bielsk! Katyń! Dostojewski i Tołstoj!" Opowiadałam rysunki. – Tu jest Picasso z Bonnardem..Jedzą śniadanie. Dyskutują" – tak pan podpisał. Tutaj, w tym małym notesie, szkic krajobrazu za oknem.
– Aha, pamiętam. Zmęczyłem się już, dziecko, obrazami. Poczytaj.
Spokojnie, wczuwając się, przeczytałam o jenieckiej wigilii na Syberii. Czapski usłyszał moje łzy. Wzruszył się moim wzruszeniem.
– No, to się napijmy – wyciągnął długie palce w stronę biurka, gdzie stały butelki. Nalałam mu koniaku.
– Ty, dziecko, też.
Wypiliśmy kilka toastów: za szczęście, za piękno i sprawiedliwość. Zaszumiało mi w głowie. Alkohol wypłukuje głód i rozsądek. Wypiliśmy jeszcze pół butelki wina.
– Pan ma mocną głowę, ja się upiłam.
Czapski już nie słuchał, czekał na następną szklankę. Nalałam mu i wyszłam, uważając, by nie spaść ze stromych schodów. Następnym razem gospodyni czatowała na mnie przy furtce: – Ty się uważasz za równą Czapskiemu?! Żeby z nim pić!? On ma prawie sto lat, mógł umrzeć!
– Skoro prosił, żeby mu nalać, dlaczego miałam odmówić? – broniłam się. Wyrzuciłaby mnie, ale nie znalazłaby nikogo na moje miejsce.
Tamtego pijanego wieczoru szczęśliwy starzec pląsał w swoich marzeniach, przebierając piszczelami pod pętającym go pledem. Nie zaznał podobnego szczęścia po rosołku pichconym przez gospodynię. Była zazdrosna o być może ostatnią zmysłową uciechę Józefa Czapskiego. Poczciwa, zawzięta baba w blasku rondli, majestacie obiadu.
Czapski umarł zimą. Pożegnalne mowy, pijani grabarze nie potrafiący wykopać w zmarzniętej ziemi dziury wystarczająco dużej dla dwumetrowego nieboszczyka. Trumna wciąż unosiła się na powierzchni, nie chcąc zatonąć. Żałobnicy tupali i chuchali dla rozgrzewki w ręce. Dopiero przy zachodzącym słońcu udało się wepchnąć trumnę w podziemną krainę. Marzyłam o pradawnych ceremoniach pogrzebowych, gdy wraz z panem i władcą chowano jego dwór: żony, kucharzy, skrybów, konie i psy. Gospodyni, dogorywająca z głodu w komorze grobowca. Efebowie, zamurowani przy sarkofagu. Ja, zapadająca błogo w przedawkowane wizje gdzieś pod ścianą, wymalowaną w stylizowane na antyk maki. Czyż może być piękniejsza śmierć niż z wierności? A tak naprawdę z niepotrzebności, bo z czego miał żyć po śmierci Czapskiego jego ostatni sekretarz? Z korepetycji polskiego, rosyjskiego, serbsko-chorwackiego? Z pracy dyplomowej w wyższej szkole nauk społecznych o przenikaniu gnozy judeochrześcijańskiej do ludowych wierzeń środkowej Francji w XIII wieku?
Przygarnęła mnie Ilonka. W jej domu przy Montparnassie koczowali Polacy i Rosjanie. Stypendyści oszczędzający na hotelu, robotnicy szukający roboty. Nie sądzę, by gościnność Ilonki była nostalgią za przeszłością. Nie pamiętała wiele z Polski, skąd wyjechała jako dziecko.
Po prostu Ilonka była z natury dobra i piękna. Mieszkając u niej dłużej niż miesiąc, mogłam liczyć na to, że załatwi mi pracę. Moje łóżko zająłby wtedy ktoś bardziej potrzebujący i beznadziejny. Chociażby rosyjski „idiota". Ilonka pracowała we francusko-rosyjskim wydawnictwie „Wieroczka". Hodowała u siebie rosyjską kolonię poetów, samobójców, nawiedzonych. Najlepiej zapamiętałam wybitnego aktora, którego ciągle ubywało. Chorował na straszne paskudztwo. Jedynym lekarstwem była amputacja nóg. Nie całych od razu. Plasterek po plasterku, w miarę rozwoju choroby.
Pulchna, ciemnowłosa Ilonka z haftowaną chustą na ramionach wirowała w tańcu między swymi gośćmi. Zaglądała zielonymi oczyma w głąb ich słowiańskich dusz, sprawdzając gospodarnie, czy aby czego im nie trzeba. Objadali jej lodówkę. Nieważne: majonez, pasztet z gęsich wątróbek, salceson. Byle dużo, głód ojczyzny. Przychodzili i tacy, co nie uważali tego domu za przechowalnię lub garkuchnię. Rudzielec nie był w stanie przełknąć poczęstunku czy przemówić. Jeśli zebrał się na odwagę, by spojrzeć na Ilonkę, czerwienił się i znowu wbijał oczy w stół. Ale jak on na nią patrzył! Tak patrzy się na podniesioną hostię, gdy trzeba uklęknąć i w ciszy wyszeptać: „Powiedz tylko słowo, a moja dusza będzie Twoja."
Nie było jednak ciszy. Goście pijacko bełkotali, wykrzykiwali pogróżki w otwarte okno, w uszy nie rozumiejących bólu d'uszy Francuzów. Rudzielec miał rację. Ilonka była święta. Znalazła mi pracę w hotelu, niedaleko placu Saint-Michel, po stronie Dzielnicy Łacińskiej. Właściciel miał dług u jej żydowskich kuzynów.
Hotel Ravijac był ruiną. Bez windy, z łazienkami na korytarzu. Sześć pięter kurzu, zbutwiałych dywanów. W pokojach, wynajmowanych przez zabłąkanych turystów i sezonowych robotników, jedynym luksusem były lustra nad nieczynnymi kominkami. Pracowałam z czterdziestoletnią portugalską wdową. Za każdym razem, gdy wchodziłyśmy do pokojów, obrzucała fachowym spojrzeniem plecaki i rozrzucone drobiazgi. – Ameryka – klęła z podziwu nad cudzą zamożnością. – Zobacz! – pokazywała zostawione na szafce zdjęcia z Grecji, Rzymu. Roześmiane dziewczyny w stanikach, opaleni chłopcy uśmiechali się bezmyślnie z Akropolu, ze swojego głupawego życia. Pisali pamiętniki, naćkane wykrzyknikami: „Byliśmy dzisiaj na Montmartrze! Dużo artystów. Pięknie!"
Читать дальше