Zbawienny las był coraz bliżej. Mieli już skręcać z wiejskiej drogi w polny trakt, gdy natknęli się na Jadźkę i Witię. Kaźmierz zwolnił, żeby nie wyglądało, że jadą do pożaru. Wójt z daleka rzucił pytanie, skierowane do dzieci Pawlaka i Kargula:
– Nie wiecie, co tam wasi wiozą w tej skrzyni?
– Może zmądrzeli i pana młodego wywożą do lasu! – głośno rzuciła Jadźka, a Witia dorzucił od siebie: – Szkoda, że wy telewizji dzisiaj nie oglądali!
Kaźmierz ściągnął lejce, żeby do tamtych dotarło, co on miał im do powiedzenia na temat telewizji:
– Jak ja na wasze durackie gęby patrzę, to mnie za dwie telewizje wystarczy! My tu o przyszłość ziemi zabiegamy, a te trutnie zatracone czas na te telewizacje marnują!
– Dzięki niej może Ania życia nie zmarnuje – Jadźka darła się coraz bardziej piskliwym głosem. – Oszusta przyhołubili!
Witia, zauważywszy rosnące zaciekawienie wójta i pomny ostrzeżeń kaprala Marczaka, jął odciągać żonę, by przedwcześnie nie zdradziła, jakiego to asa mają w rękawie.
– Oddajcie córkę! – Jadźka wyrwała się z jego uścisku.
– Chcą zobaczyć, że nasza dziewuchna śliczniusia odziana na ślubie będzie, niech przyjdą do Urzędu obejrzeć!!
– Prędzej może na sądzie się spotkamy!
– Ot, koczerbicha jedna – Pawlak uniósł się z siedzenia i usiłował dosięgnąć synową choć końcem bata. – Ty mnie sądem grozisz? Kociubą ciebie prześwięcić!?
W tym momencie konie przerażone krzykiem Pawlaka i świstem bata poderwały się do galopu. Kaźmierz, jak zdmuchnięty płomień świecy, zniknął z pola widzenia Jadźki i Witii, waląc się na plecy w słomę tuż obok kojca, w którym pochrząkiwał niespokojnie wypastowany na czarno wieprz. Przez chwilę jego nogi w cholewach majtały się w powietrzu. I tak wóz wraz z dziwnym ładunkiem i pasażerami zniknął z pola widzenia Jadźki, Witii oraz wójta Fogla.
Wszyscy troje spojrzeli po sobie, ale żadne z nich nie mogło nawet w najśmielszych fantazjach domyśleć się, co było przyczyną wyprawy Pawlaka i Kargula do lasu.
Dąbrowa przy trzęsawisku wypełniona była cichnącymi głosami ptaków, które żegnały upalny dzień. Kopyta koni głucho bębniły w twardy dukt. Pawlak trzymając lejce, szedł z lewej strony wozu.
Kargul z ręką na kojcu z prawej. Obaj bacznie lustrowali krzewy, zarośla i chaszcze po obu stronach leśnego duktu, szukając odpowiedniego miejsca na wyładowanie kojca.
– A, człowiecze – westchnął cicho Pawlak. – Ile to musisz nałgać, żeb' uczciwie sprawe załatwić.
– Mnie to tłumaczysz? – odmruknął basem Kargul, zerkając na pastowany ryj wieprza, widoczny między deskami kojca. – Jemu to przetłumacz. Teraz od niego wszystko uzależnione…
Kaźmierz położył palce na ustach: teraz trzeba być cicho jak w kościele, żeby przypadkiem nie zdradzić przed myśliwymi, że oto za chwilę spotkają się z dzikiem, wyprodukowanym w jednym jedynym egzemplarzu.
– Jedź w tamte dzbele – Kargul wybrał miejsce na skraju młodniaka, gdzie sosenki mieszały się z rzadkimi brzózkami, prześwitującymi jak dziurawa firanka. Dawało to możność obserwacji pola: wypuszczą „dzika”, jak już tamci będą się zbliżać, żeby przypadkiem nie rozminęli się – myśliwi z „dzikiem”, a malowany wieprz ze swoim losem. Zdjęli kojec, starając się poruszać cicho, jak złodzieje w banku. Małe oczka wieprza przyglądały im się nieufnie spomiędzy desek kojca. Kargul wziął z wozu ogromną szpulę sznurka. Pawlak ze zdziwieniem patrzył, jak przywiązuje koniec sznura do tylnej nogi wieprza.
– A coż jego ukąsiło, a? Paść jego będziesz?
– Hukną-palną, a może być on tego nie lubi i gdzie go potem będę szukał po rojstach i chaszczach? – szeptem wyjaśnił Kargul, wiążąc supeł nad racicą świni. Wytarł umazane pastą ręce o spodnie, udając, że nie dostrzega złośliwego grymasu Kaźmierza.
– Ty oczadział? Widział ty kiedy dzika na sznurku?
Pawlak chciał odwiązać pętlę, ale Kargul odepchnął go. Kaźmierz stracił równowagę i usiadł na trawie.
– Mój dzik! – Kargul nie miał zamiaru ustąpić.
– Ot, zbiesił sia! Ja jego wymyślił i ja za jego prezentację odpowiadam – Kaźmierz podniósł się z ziemi. – Nie daj Boże trafią i naszą przyszłość czort na nic przez ten głupi szpagat obróci.
Kargul niechętnie pozwolił mu na rozwiązanie supła. Patrzył na wieprza jak inspicjent w teatrze patrzy na stojącego za kulisami aktora, który za chwilę ma wejść na scenę i powiedzieć najważniejsze w tej sztuce słowa.
– Ano, spraw ty się dobrze. A jak, daj Boże, unikniesz gwałtownej śmierci, w tu poru trza ciebie będzie osobiście zaciukać.
Wszystkiego na władze nie można zwalać, a kiełbasy na te prawdziwe wesele i tak muszą być…
Kaźmierz gestem dał mu znak, że nie pora teraz na składanie obietnic. Czas przystąpić do czynu. Sprawdził czy zapadka w kojcu – lekko się podnosi, po czym przeniósł wzrok na skraj dąbrowy, jak wódz wybierający pole bitwy. Wyciągnął rękę, pokazując potężny dąb, za którym zaczynały się mokradła i trzęsawiska.
– Władyś, ja ich podprowadzę tam. Jak nas zobaczysz, pogoń jego batem i sam uciekaj.
Wciskał Kargulowi bat, ale ten wcale nie miał zamiaru go przyjąć.
Zresztą nie odpowiadał mu plan Pawlaka.
– Twoje oczy są lepsze.
– To też mówię, że dzika ja prędzej dojrzę i im pokażę.
– Ty pokażesz, ale czy tamten odróżni jego ode mnie? – Kargul popatrzył na czochrającego się o deski kojca bohatera dramatycznej sceny, która lada chwila miała się rozegrać na skraju dąbrowy.
– Awo – wzruszył ramionami Pawlak, jakby nie było w ogóle o czym mówić. – Najwyżej pomyśli, że drugi zwier lizie…
– A w lufie dwa naboje!
– Aj tam – Pawlak odpędził te obawy Kargula gestem ręki, jakby odganiał natrętną muchę. – Może i żadnym nie trafi.
– Tak czy siak, lepiej żeb' on ciebie brał na cel.
– A czegoż to lepiej, a?
– Boś mniejszy.
– No i przez to u mnie nogi krótsze.
– Ale jak ty silnie przestrachany, to szybciej ode mnie nogami przebierasz.
– A żeb' ciebie wilcy! Taż ty większe kroki sadzisz!
– Konusowate konie zawsze szybsze są w galopie…
– Jak powiedział? Konusowaty? Taż mnie jakby kto sagan waru na łeb wylawszy…
– Boś gorączka człek! Na coż ta denerwacja? Ty pognaj kabana, a ja ich wyprowadzę…
– Aj, człowiecze, kiedy ty się nauczysz politycznie myśleć? Taż nasza dola wspólna – Kaźmierz przerwał tę licytację apelem do rozsądku Kargula: – Czy ty strzelasz, czy do ciebie strzelają – jeden huk. Najlepiej siedź cicho i modlij sia – zostawił ogłupiałego tym wywodem Kargula przy kojcu, raźno wskoczył na wóz i pociągnął lejce. – Nu, na mnie pora!
Kargul patrzył w ślad za zawracającym wozem z wyrazem twarzy człowieka, który zorientował się, że ma na strzelnicy posłużyć za tarczę. Przyklęknął przy kojcu i zaczął z powrotem przywiązywać szpagat do tylnej nogi wieprza, przemawiając do niego po gospodarsku.
– Nu, malutki, ja tyle lat koło ciebie chodził, starał się, żeb' ty z wagi nie spadł, tak i ty teraz postaraj sia, żeb' mnie oni za ciebie na cel nie wziąwszy. Dla dobrej sprawy ty giniesz, żeb' my mogli żyć.
Przerobiony na dzika wieprz zastrzygł uszami i cofnął się w głąb kojca, jakby dopiero w tej chwili dotarło do niego, że nie przyjechał tu na wycieczkę.
Kiedy Pawlak ujrzał z bliska tego, komu miał zapewnić myśliwskie trofeum, poczuł się jak drobny oszust przed sądem. Od towarzysza Szproty biło poczucie władzy i siły. Jeszcze bardziej to wrażenie potęgował jego strój. Przedstawiciel wojewódzkiej kontroli na tę okazję przygotował się jak generał na defiladę: miał na sobie zielone zgrabne gumiaki, sznurowane pod kolanem, zielone bryczesy.
Читать дальше