Wolę na tym chlebie wychować se wieprza”…
– Aj, Kaźmierz, taż ona by musiała bezlitośnie durnowata być, żeb'
w to uwierzyła – Kargul smętnie pokiwał głową, jakby nie mógł się pogodzić z tym, że bierze udział w takiej manipulacji – Czy ona choć raz w tej łepecie sobie pomyślawszy, że odda życie dla naszej przyszłości?
Z podwórza dobiegła ich przez zamknięte drzwi chlewika kaskada radosnego śmiechu Ani, zupełnie jakby dziewczyna dosłyszała tę uwagę Kargula i nie była w stanie powstrzymać swej żywiołowej reakcji. Pawlak zamarł ze szczotką uniesioną w górę.
– Ano zacichnijmy – przyłożył dłoń do ucha, zostawiając na nim smugę pasty – Chyba, że ze szczęścia tak ona chichra sia!
– Aj, człowiecze – westchnął Kargul. – Młode to, byle czym weselą sia, a na nas starych cała czarna robota zlata.
– Możesz nie robić – zauważył Pawlak, zerkając spod oka na wspólnika. – Sam skończę.
– A potem będziesz chciał młodych pod swój dach wziąć – domyślił się Kargul.
– Ot, pomorek? A kto jemu posadę przez ten pomysł zagwarantował, a? – Kaźmierz klepnął świnię po zadzie jak wyścigowego konia, na którego postawił cały swój majątek. – Czyja głowa to wymyśliła, żeb' pójść na rękę dyrektorowi Pilchowi, a?
– Przeróbka twoja – zgodził się niechętnie Kargul – Ale kaban mój!
– Bo z wyglądu najbardziej paskudny był – pospiesznie rzucił Kaźmierz, żeby wspólnik nie miał wątpliwości, co zdecydowało o wyborze świni. Kargul jakby poczuł wyrzuty sumienia, że własnego tucznika zmusza do odegrania roli tarczy strzelniczej. Poczochrał pieszczotliwie świnię pod gardłem.
– Ja koło ciebie rok chodził, dbał, żeb' ty z wagi nie zleciawszy i skąd mógł wiedzieć, że ty do wyższej polityki przeznaczony… – zajrzał w oczy przyszłej ofierze towarzysza Szproty. – Jakby tak mnie kto chciał czarnym szuwaksem na Murzyna przerobić, tak ja by jego chyba kosą przegonił!
– Awo! Co takiemu kabanowi za różnica ginąć czarny czy biały? – Kaźmierz uniósł ryj świni do góry i nie zważając na rozpaczliwy kwik, zaczął pastować jej nozdrza. – Ważne, że on do kolaboracji indywidualnego rolnika z państwowym PGR-em przyczynia sia.
– Czy ten kaban na bohatera urodziwszy sia? Aż przykro pomyśleć: miał naturalną śmiercią od obucha paść, a jemu przyjdzie ginąć jak na wojnie.
– Na coż ta denerwacja, Władyś? Może być – przeżyje: Pore ja naznaczył mroczne, dam znak, wypuścisz ty jego z kojca. Póóójdzieee w rojsty!
Kaźmierz machnął szczotką, jakby już w tej chwili wyganiał z kojca przefarbowaną na dzika świnię w chaszcze.
– I szukaj wiatru w polu – Kargula wcale nie pocieszyła ta wersja, w której jego wieprzek miał uniknąć śmierci, przepadając w krzakach. – Jak będzie silnie przestraszony, taż on do drugiej gminy ucieknie!
– Wróci – Kaźmierz przeglądał pudełka po paście, szukając pełnego – Przecie swojska. Witia ją przepłoszył, a przyleciała z powrotem jak sobaka.
– A nie daj Bóg trafią? – niepokoił się Kargul, pastując teraz przednie nogi wieprzka. Kaźmierz miał już wyraźnie dość tych wątpliwości i obaw wspólnika: on dał pomysł, by wyjść z sytuacji, a Kargul tylko świnię – a i to cały czas kombinuje, jakby jeszcze na tym zyskać. Zamiast wykonać zadanie, to partaczy robotę, narażając ich przyszłość.
– Oj, Władek, z ciebie bezlitośnie niezdały człowiek. Ty lepiej by pisanki robił – z wyrazem niesmaku pokazał pozostawione na boku wieprza sinobiałe plamy: – Taka robota dobra na Wielkanoc. Mówił ja tobie: kupić dwadzieścia pudełek pasty.
– Wziął wszystko, co było w GS-ie – bronił się Kargul.
– Ot, pomorek. Jak my teraz wypadniem? – Kaźmierz cofnął się i badawczo przyglądał się wieprzkowi. Kargul wzruszył ramionami.
– Czy to do nas ma strzelać?
Kaźmierz zmierzył go groźnym spojrzeniem. Czuł się odpowiedzialny za obiecany towar. Klepnął świnię po zadzie i zobaczył w tym miejscu białą łatę. Może by tak sadzą dokończyć?
– W nocy każdy kot czarny – Kargul cofnął się aż do progu chlewika i krytycznym okiem przyglądał się przefarbowanemu tucznikowi. – Ano, Kaźmierz, obróć ty jego. No z profila on prosto wymarzony dzik!
– A od ogona on zajść się nie da – uspokajał sam siebie Pawlak. – On zawsze silnie strachliwy był.
Największy jego niepokój budziły uszy i ogon rzekomego dzika.
Ustawił farbowańca frontem do Kargula i patrzył pytająco na sąsiada. Czekał na ocenę niczym malarz na wernisażu swych dzieł.
– Cacany – Kargul przechylił głowę, zmrużył oczy, jakby celował z fuzji. – Nic tylko nim dzieci straszyć.
– No to o co tobie więcej idzie, a?
– Trochę on felerny. Szablów nie ma – Kargul patrzył przez zmrużone powieki na ryj wieprza. – Takiego łba nad łóżko nikto nie powiesi.
– Awo! Przekona ich sia – Kaźmierz, jak zawsze, starał się znaleźć jakieś praktyczne wyjście. – Teraz wszystko felerne. Jak sejm i zaopatrzenie szwankuje, to i dziki mogły też zejść na psy. Taż mógł się trafić taki czut-czut nieudaczny…
Kargul pokręcił z powątpiewaniem głową. Uniósł w górę skręcony w precelek ogon wieprzka i spojrzał wymownie na Pawlaka, jakby to on był winien, że natura wyposażyła ich ofiarę w tak mizerną ozdobę.
– A to-to jak zagadasz?
– Usztywnim – bez najmniejszego wahania Kaźmierz zdecydował się naprawić błąd natury. – Drutem się okręci. A te myśliwce za ważne, żeb' ogona czepiać sia.
Kargul jednak miał teraz wciąż same zastrzeżenia do wyprodukowanego prototypu: a to ogon był za wiotki, a to sierść za gładka, a to uszy za miękkie.
– Nie bojaj sia – Kaźmierz pstrykał palcami w opadające uszy wieprzka, jakby strącał stonkę z liści kartofli. – Jak będzie silnie przestrachana, zaraz uszy sztorcem postawi.
Chcąc przekonać wspólnika, zapowiedział próbę generalną tego całkiem nowego gatunku ssaka. Trzeba go obejrzeć w ruchu. Co innego, jak wieprz stoi pokornie w kojcu, a co innego, jak słysząc palbę zacznie wiać, ratując swe życie. Wyciągnął deski z boku kojca, ale pastowana świnia ani drgnęła. Porwał derkę, którą miał zamiar przykryć kojec w czasie transportu tego okazu, którego próżno by szukać w jakichkolwiek atlasach zwierząt. Machnął derką, kopnął go pod ogon, ale wieprz stał nieporuszony jak na cokole pomnika.
– Ty co, zbiesił sia?! – wrzasnął na niego Pawlak.
– Człowiecze, i na co nam było czynić takie inwestycje, jak on drętwy? – Kargul zdjął kapelusz z głowy i w geście rezygnacji trzepnął nim o posadzkę. – Na pomniku jemu stać! On taki sam bambaryła jak ten Lenin w Lutomyślu na rynku.
Nagle drzwi od chlewika zaskrzypiały. Kaźmierz rzucił się w stronę kojca i okrył go derką, by zasłonić wieprzo-dzika przed niepowołanymi oczyma. Przestraszony nagłą ciemnością wieprz kwiknął rozpaczliwie, wierzgnął i zrzucając z siebie derkę szurnął do przodu niczym sprinter na starcie.
Rozległ się rozpaczliwy krzyk Maryni. Stała w drzwiach chlewika z ręką przy ustach, jakby chciała zdławić krzyk strachu.
– Ot durna – zgromił ją Kaźmierz. – Czego boi sia?
Z wybałuszonymi oczyma wcisnęła się w róg chlewika.
– Taż to dzika świnia! – Marynia dopadła Kargula i schowała się za nim. Słysząc ten okrzyk Kaźmierz rozjaśnił się cały w uśmiechu pełnym dumy. Patrząc na Kargula, rzucił z triumfem:
– Widzisz, jaka ta rozdziawa silnie przestrachana?! – uspokojony reakcją Maryni zaczął wycierać czarne od pasty dłonie o kamizelkę.
Читать дальше