– Aj, Bożeńciu. Taż na służbie też czasem można być człowiekiem.
– Pan chce mnie obrazić? – Pilch tak się nadął, że omal nie uniósł się w powietrze. – Ja tu nie przyszedłem na pogaduszki, a w obronie interesów państwa.
– Jeden jest sposób urodzenia, a tysiąc zginienia – znacząco popatrzył w oczy dyrektora. – Taż ta władza także samo jemu się teraz do tyłka dobrawszy, jak i mnie. Po co te hańdry-mańdry? Będziem się bili czy godzili? Zrozum człowiecze drugiego, a i on ciebie zrozumie…
Mówił coraz ciszej, coraz bardziej poufnie, żeby wreszcie dotarło do Pilcha, że tylko wspólnie mogą odwrócić zły los. Ale Pilch wciąż nie rozumiał, do czego Pawlak zmierza. Na co liczy? Dlaczego wciąż broni dostępu do „bizona”?
– Nie zaprzeczy pan, że to jest nasz kombajn. Przyjechałem z milicją go odebrać.
– Awo, kombajn nie igła. Jego każdy znajdzie, ale na ten przykład… dzika bardziej trudnowato. Trzeba dojście znać…
Wbił wzrok w twarz dyrektora niczym pokerzysta, który powiedział „street” i teraz czeka na reakcję partnera. Na słowo „dzik” dyrektor zastrzygł uszami. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, przełknął ślinę, jakby się zastanawiał, czy ma wchodzić w tę rozgrywkę.
– A pan… zna? Bo ja obiecałem komuś ważnemu…
– Dla ważnego należy sia dobra sztuka – stwierdził ze zrozumieniem Pawlak, dziękując w tej chwili Bogu, że udało mu się na polu podsłuchać rozmowę dyrektora z Podobą i teraz pod wpływem zabawy Zenka w myśliwego wpaść na pomysł takiego wyjścia z sytuacji, na którym wszyscy by zyskali.
– Ale skąd ją wziąć? – Pilch patrzył czujnie w oczy Pawlaka.
– A jak dzik będzie?
– Fachowców potrzebujemy – Pilch obejrzał się za siebie, jakby w obawie, by nikt z jego świty nie był świadkiem tej nagłej zmiany frontu. Podoba stał teraz przy motocyklu kaprala Marczaka i obaj wyczekująco wypatrywali znaku, by ruszyć po kombajn.
– Jak pan dyrektor posadę zagwarantuje, to dzik będzie taki cacusiany, że prosto ten myśliwiec bezlitośnie zachwyci sia! – wyjął z kamizeli swój cebulasty zegarek, zerknął na wskazówki, ale potem porównał godzinę ze słońcem i półgłosem ustalił, że Pilch ma być o zachodzie słońca razem z myśliwym w dąbrowie koło torfowiska.
Dyrektor odruchowo też sprawdził czas na zegarku. Objął Pawlaka w nagłym odruchu wdzięczności. Z rosnącym zdumieniem patrzyli na to od strony bramy zarówno Kargul, jak i kapral Franio oraz kombajnista Podoba. Skąd mogli wiedzieć, że nie kombajn jest teraz najważniejszy, lecz stan dzikiej zwierzyny. Pilch żalił się Kaźmierzowi, że przez ten samolot to ma same kłopoty: mało, że pilot śpiewa dywersyjne pieśni w rodzaju „My pierwsza brygada”, to jeszcze lata tak nisko nad lasem, że wszystkie jelenie, koziołki i dziki wypłoszył, tak że towarzysz Szprota poczuł się oszukany i z większą zajadłością podjął przesłuchiwania świadków incydentu, który miał tak niekorzystny politycznie wpływ na jego karierę. Nie pomogły koniaczki, którymi Pilch chciał zmiękczyć kontrolera sumień i umysłów. Towarzysz Szprota nie dał się skusić nawet na jeden kieliszek. Tylko dziki mogły uratować sprawę. Towarzysz Szprota chciał jak najszybciej wejść do kręgu zasłużonych myśliwych. Odkrył, że myśliwi się popierają, więc i on popierał myśliwstwo. Ale czy Pilch może liczyć na obietnice Pawlaka?
– Taż ja z języka świdra nie robię. Zaprowadzę. Aby on tylko dobre patrony miał i nie był bleszczaty na oba oczy, to dzik jemu prosto na fuzję podejdzie. Trach-trach i leży – Kaźmierz popatrzył na swoje świnie, które taplały się w błocie! – I to nie jakiś wyskrobek, tylko bezlitośnie przedwojenna locha!
– On liczy na odyńca. Z szablami.
– A nie wystarczy, że pan Rotmistrz szable ma? – zażartował Pawlak, ale spostrzegł natychmiast, że nie było to dyrektorowi w smak. – Jak lochę trafi, poszukamy jemu i odyńca, czemu nie…
– Naprawdę?
– U mnie słowo droższe pieniędzy!
– Liczę na pana – Pilch odetchnął z ulgą i poklepał Pawlaka serdecznie po ramieniu.
– A mówił pan, że ja nieprzyszłościowy – Kaźmierz nie mógł sobie odmówić małej satysfakcji. Kiedy się odwrócił, by po zawarciu tego historycznego porozumienia spojrzeć triumfalnie na Kargula – natknął się na surowe oblicze kaprala Marczaka, który wytrzeszczał zajęczo wypukłe oczy.
– Oddajcie kombajn, obywatelu – zaatakował służbowo, chcąc widocznie wykazać się wobec Pilcha gotowością obrony mienia państwowego.
– Jak powiedział? – Kaźmierz badał wzrokiem twarz Frania, jakby chciał w niej doszukać się choćby śladu resztek sumienia. – To ja dziś rano jeszcze dla niego „wujko” był, a teraz „obywatel”?! Kto jemu pozwoleństwo dał na moje podwórze przykołdybać sia i godność moją bezlitośnie poniżać?!
– Zagarnęliście mienie państwowe – Franio wyrzucił z siebie gotową formułkę. Podoba, żądny odwetu za porażkę w zmaganiach z Zenkiem, gorliwie przytakiwał głową.
– Ale na swoim! – włączył się do wymiany zdań Kargul, chcąc załagodzić sytuację. – Zapamiętaj ty, Franiu, że żaden z nas nigdy przeciw państwu nie był, co najwyżej przeciw durniom. Ty na naszym podwórku na order ani gwiazdki nijak nie zarobisz, bo ani ja, ani Pawlak to nie jakiś tam koniosraj czy inny chwost złodziejski…
– Tu żaden paragraf naruszony nie był – Pawlak szukał poparcia swej tezy u dyrektora Pilcha. Ten nabrał w płuca powietrza, jakby chciał wydać jakieś ważne oświadczenie dla prasy, ale nie wiedząc, co powiedzieć wpatrzonym w niego członkom karnej ekspedycji, wykonał nieokreślony gest i mruknął, że wszystko gra…
– A kombajn? – twarz Frania znów przypominała przestraszonego zająca, który stojąc słupka wietrzy nadchodzące zagrożenie.
– W ramach sąsiedzkiej pomocy – wykrztusił z siebie Pilch, powodując, że teraz już Franio sprawiał wrażenie zająca, który złapał się we wnyki. Szarpnął się do tyłu, jakby czym prędzej chciał dopaść motocykla i pojechać zameldować wyżej o odkrytym nadużyciu. Kaźmierz położył mu rękę na ramieniu. Widać było, że wyraźnie współczuje doli milicjanta, niezdolnego pojąć, że życie nie jest takie proste, jak donos czy paragraf.
– A coż ty taki zadziwiony, a? Żeb' ty, Franiu na ślub Ani założył defiladowy mundur! Ślub będzie głośny. Może być przyjdzie kogo pałką po łbie pogłaskać, żeb' on przykucnął. A gości nie byle jakich spodziewamy się – wymownie obejrzał się na Pilcha, chcąc mu dać do zrozumienia rangę gości. Dyrektor, choć cały czas przestępował nerwowo z nogi na nogę, jakby już chciał biec prosto do wyznaczonej na polowanie dąbrowy, uśmiechnął się przymilnie.
Podoba ze zgrozą obserwował, jak na jego oczach dyrektor zdradza interesy PGR-u, nie dążąc wcale do ukarania „tych dziadów zabugalskich” – jak ich sam nazwał, gdy porwali mu kombajn. Ale nie tylko on i kapral Marczak nie rozumieli, co zaszło między Pilchem a Pawlakiem.
Nie mniej zaskoczony Kargul obserwował przyjazny gest dyrektora, który położywszy rękę na ramieniu Pawlaka oddalał się w stronę bramy. Najwyraźniej uzgadniali coś między sobą, pokazując sobie wzajemnie zegarki.
Kargul i Zenek otworzyli szeroko wrota stodoły. Podoba wdrapał się na „bizona”, z góry patrząc na Zenka z nienawiścią, która nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że chciałby go widzieć pod kołami maszyny.
– I co? – spytał Zenek Kargula. – Wywali mnie?
– Coś mi się widzi, że prędzej ty premie dostaniesz, jak zwolnienie – mruknął Kargul, sam nie mogąc pojąć, czym Kaźmierz nakłonił Pilcha do takiej fraternizacji.
Читать дальше