Krzyżanowski kilkakrotnie trącił widelcem kieliszek, uciszając gwar.
– Panowie, myślę, że wszelkie obawy może rozwiać głosowanie w innym trybie – tajne zamiast jawnego. Każdy dostanie papier i wypisze trzy nazwiska. Albo nie wypisze – nie ma przy musu. Kto jest przeciw tej propozycji, niech uniesie dłoń.
Dłoni nikt nie uniósł, nawet ksiądz Hawryłko, choć niektórzy liczyli, że to zrobi.
– W porządku, procedura zadecydowana! Rozbrzmiał dzwonek hrabiego i zjawił się kamerdyner.
– Łukaszu, przynieś papeterię oraz kilka za-temperowanych ołówków.
– Dobrze, panie hrabio. Ale bigos już gotowy, Rozalka chce podawać…
– Poda za kilkanaście minut. Wpierw ty podasz papeterię i ołówki. Na jednej nodze!
– Już się robi, panie hrabio.
Bigos zjedzono przy palących się żarówkach. Na dworze królowała już ciemność. Silny wiatr zapowiadaj burzę od paru godzin, ale burza się nie spieszyła, nie było nawet deszczu. Gdy stół został uprzątnięty, gdy czyste popielniczki i pełne karafki zawładnęły blatem – hrabia wykorzystał sposób mecenasa Krzyżanowskiego, pukając w szkło oczkiem sygnetu, by zgasić gwar. A kiedy zapadła cisza – odezwał się głosem trochę niepewnym, bojaźliwym, chwilami łamiącym się, lecz nie histeryzujące:
– Panowie… Panowie, winienem… winienem teraz przejść do najtrudniejszej części propozycji Mullera… to znaczy żądania Mullera… Bo ta decyzja, którą… którą właśnie podjęliśmy w sprawie trzech… w sprawie czterech zakładników… to połowa decyzji… A nawet nie polowa – to jedynie wstęp do sprawy dużo trudniejszej…
Po raz kolejny grobowa cisza owładnęła salą. Słychać było tylko alergiczny katar Krzyżanowskiego, gdyż mecenas nie mógł oddychać bez lekkiego świstu. Razem z dymem rozprzestrzeniał się wokół głów strach – przeczucie kataklizmu zaszczepione tonem gospodarza. Brus odezwał się pierwszy:
– Więc to jeszcze nie koniec?…
– Coś mi wygląda na to, że dopiero początek! – sapnął Malewicz.
Hanusz wbił się wzrokiem w twarz Tarłowskiego:
– Panie hrabio… -Tak?
– … Panie hrabio, pan nam powiedział, że Muller chce wziąć pieniądze za czterech zakładników!
– On żąda nie tylko pieniędzy… Twierdzi, że musi mieć dziesięciu zakładników…
– Że musi rozstrzelać dziesięciu zakładników, czy tak? – spytał Kłos.
– No… jeśli winowajcy… jeśli sprawcy wysadzenia pociągu nie zgłoszą się sami do jutra rana…
– Wiemy, iż się nie zgłoszą! – przypomniał Malewicz. -… Zatem gdy wykupimy czterech aresztowanych, Muller aresztuje czterech innych ludzi, żeby bilans się zgadzał. Dobrze mówię, panie hrabio?
– Tak, dobrze.
Kolejną fazę śmiertelnej ciszy przerwał bolesny głos księdza:
– A wam się wydawało, że uratowaliście cztery żywoty…
Tarnowskiego paraliżował strach, lecz nie mógł czekać dłużej.
– Najgorsze jest to, proszę panów, że Muller żąda, by mu wskazać tych czterech!
– Co?!!!
Ów chóralny krzyk wydało kilka gardeł, ale przodownik Godlewski jeszcze nie rozumiał:
– Nie rozumiem, panie hrabio. No… przecież właśnie wybraliśmy tych czterech i wskażemy ich…
Hrabiego uprzedził Krzyżanowski, tłumacząc Godlewskiemu:
– Panie przodowniku – Muller zażądał, by oprócz czterech do wykupienia wskazać również czterech do aresztowania.
– Do zamiany! – pomógł Brus.
– Czyli do rozstrzelania! – spuentował Malewicz.
– I pan przyjął to żądanie, panie hrabio? -zdziwił się Hanusz.
– Ja tylko wysłuchałem Mullera, natomiast przyjąć lub odrzucić to żądanie musimy razem, tutaj i teraz, proszę panów.
– A jeśli odrzucimy?
– Wówczas nie dojdzie do transakcji, cała sprawa upadnie, bo ten drugi wymóg Muller postawił jako warunek sine qua non.
Malewicz klepnął się dłonią w kolano, niby człowiek rozbawiony świetnym żartem.
– Więc to dlatego… dlatego spotkał nas zaszczyt siedzenia przy rodowym stole Tarłowskich hrabiów! Chce pan, panie hrabio, uczynić odpowiedzialność za zbrodnię odpowiedzialnością zbiorową, przerzucić ją na nasze sumienia!
– Rzeczywiście, panie radco – przyznał Tarłowski. – Na was i na mnie. Sam nie mógłbym tej decyzji podjąć.
– Takiej decyzji nikomu nie wolno podejmować, bracia! – zagrzmiał Hawryłko, piorunując hrabiego wzrokiem.
Kilka osób (Malewicz, Hanusz, Brus i Sedlak) przytaknęło księdzu, kiwając głowami. Lecz wstał tylko doktor. Odsunął krzesło gwałtownie, aż zaskrzypiały klepki pawimentu, i wycedził nienaganną francuszczyzną:
– Merci bien, monsieur le comte! Je ne veux pas participer! [1]
l ruszył ku drzwiom bez pożegnania. Ośmielony przez Hanusza Brus wstał także, mówiąc:
– Pan chyba sfiksował, panie hrabio, sądząc, że weźmiemy udział w tym… w tym zabijaniu! Ja również powiadam: pas! Nie akceptuję tej brudnej gry!
Będącego już blisko drzwi Hanusza dogonił zjadliwy głos Mertla:
– Mes felicitations, cher docteur!… Oh, pardonnez moi – cher directeur! [2]
Hanusz odwrócił się zdziwiony.
– Pan mówi do mnie?
– Najwyraźniej tak, bo tylko pan wśród nas jest lekarzem, cher docteur. A mówię po francusku, bo pan tak ładnie się odezwał tym językiem ludzi kulturalnych. Jeszcze raz: mes felicitations, monsieur le directeur! [3]
– O co panu chodzi?!
– Zadziwiające!… Mówi pan tak dobrze po francusku, a nie zrozumiał pan prostego wyrażenia? Złożyłem panu gratulacje, panie dyrektorze szpitala miejskiego!
– Nie jestem dyrektorem, panie Mertel!
– Dzielą pana od tego tylko cztery kroki. W momencie, kiedy pan przestąpi próg i opuści nas, nie chcąc brukać swego sumienia – zatwierdzi pan wyrok na profesora Stasinkę, którego przecież mamy wykupić.
Hanusz przyłożył sobie dłoń do czoła, jakby pragnął sprawdzić temperaturę, i szepnął:
– A nie mówiłem?… Przewidziałem ten zarzut…
– Tak, mówił pan już o tym, i to bardzo rozczulająco, nieomal się popłakałem ze wzruszenia! – ciągnął bezlitośnie Mertel. – Czy teraz będę musiał zapłakać nad pańską niewdzięcznością wobec przełożonego, panie Hanusz? Czy pan wie co pan robi? Czy to ma być takie nieskomplikowane – profesor Stasinka idzie pod mur, a zastępca profesora obejmuje jego fotel, jego gażę, cały jego urząd? Ca m'est bien egal [4], lecz…
– Jak pan śmie tak mówić?! To podłość, panie Mertel!… Zresztą moja absencja nie zmieni wyniku głosowania.
– Pańska absencja, doktorze – wsparł Mertla Kortoń – zarazi innych nadwrażliwców i spowoduje sekwencję uchylania się od odpowiedzialności dla jakichś prywatnych kalkulacji. Kiedy pan wyjdzie – wyjdzie jeszcze kilku, których już parzą te krzesła, mógłbym ich wskazać bez trudu. I wtedy cała inicjatywa runie, nie uratujemy nikogo.
– Ale i nie zabijemy nikogo! – stwierdził Brus.
– Przeciwnie, zabijemy najwartościowszych, bo nie wydrzemy ich z rąk Gestapo, mimo że los dał nam taką szansę!
– Tylko że jak komuś los daje obok szansę awansu… Cóż, stołek dyrektorski to stołek dyrektorski… – wycedził Mertel, dziurawiąc wzrokiem Hanusza.
– Na miłość Boską, ja nie dlatego! – zaperzył się Hanusz. – Ja po prostu uważam, że… że nie powinniśmy…
– Pan po prostu uważa tak samo, jak pan magister Brus – że panu nie wypada uświnić sobie rączek! – strzelił do lekarza Kortoń. – Że pan nie będzie się bawił w kata! Bo pan jest taki przyzwoity…
Читать дальше