Jednak w rzeczywistości jest to bardzo solidny kawał lądu pofałdowany w niewysokie, ale wyjątkowo strome góry, porośnięty tropikalną puszczą (jeden z ostatnich na kuli ziemskiej obszarów dżungli nietkniętych siekierą cywilizacji) i na dodatek – od strony kolumbijskiej – zatarasowany bagnami. Z powyższych powodów, Darien uchodzi za nieprzebyty. [Przypis: Oczywiście grupy miejscowych Indian od tysięcy lat przemierzają Darien w tę i z powrotem praktycznie codziennie, ale oni nie są ani podróżnikami, ani odkrywcami, więc się nie liczą.]
To przekonanie potwierdza choćby historia budowy Panamericany, czyli systemu dróg asfaltowych, który miał połączyć Ziemię Ognistą z Alaską.
Doborowe siły konstruktorskie z całego świata, ogromne buldożery i miliony dolarów pokonały Andy – góry wysokie, Amazonię – lasy szerokie i pustynie długie – jak Atacama – ale utknęły w Darien. Próbowały się przezeń przegryźć na kilka sposobów, lecz go nie zmogły. Wciąż trwa nieprzebyty. [Przypis: Oczywiście od wielu lat przemierzają go, praktycznie codziennie, karawany przemytników kokainy, które z Kolumbii kierują się nad Kanał Panamski, by tam zrzucić towar na jakiś statek, a samemu już bez bagażu, za to z solidnym rulonem dolarów w kieszeni, powrócić do domu samolotem. Ponieważ jednak te karawany składają się z Indian, a nie z podróżników i odkrywców, więc też się nie liczą.].
PANAMERICANA
W kilku miejscowościach po obu stronach Przesmyku do dziś sterczą z błota pordzewiałe wraki wielkich spychaczy z resztkami charakterystycznej żółtej farby do metalu. (Jest sprzedawana w puszkach z napisem: Maluj ostrożnie!!! Jak zaschnie, zdrapać trudno, a sama NIGDY się nie złuszczy.) Te wraki, to ślady międzynarodowej machiny, która połamała sobie w Darien zębiska, a następnie ze skamleniem wycofała się ryć gdzie indziej.
Zamorscy konstruktorzy zwijali manatki w poczuciu wstydu i klęski. Zrejterowali wszyscy – budowę podejmowało, a potem porzucało, kilka kolejnych Międzynarodowych Koncernów Drogowych.
Po każdej takiej ucieczce pozostawały pisemne usprawiedliwienia w postaci szczegółowych wyliczeń mających dowieść, że bardziej sensowne będzie utrzymywanie stałych przepraw promowych przewożących ludzi i towary dookoła Przesmyku niż stawianie autostrady na betonowych palach w poprzek tropikalnych bagien, dżungli i gór.
Poza wrakami żółtych machin, zamorscy konstruktorzy zostawili także pewne charakterystyczne ślady w lokalnej kulturze. Okoliczna ludność do dziś żywi przekonanie, że wszystkich przybyszów o białym kolorze skóry należy tytułować panie inżynierze (zamiast tradycyjnego gringo) oraz że praca inżyniera polega na drapaniu się w głowę, robieniu coraz bardziej strapionych min oraz nerwowym żuciu końcówek własnych wąsów.
Ponadto kilka razy na dzień w panach inżynierach coś narasta… wzbiera… dojrzewa… a w końcu wybucha. Wtedy zaczynają ciskać o ziemię drobnymi przedmiotami (czapka, okulary, fajka, rulony papieru) oraz przeklinać wszystko dookoła. Niektórzy przy tym mocno tupią nogami, wgniatając w błoto prywatne czapki, okulary i fajki oraz służbowe rulony papieru. (Wówczas lepiej się odsunąć, jeżeli nie chce się być ochlapanym.)
Żeby jakoś zakamuflować swoją wstydliwą porażkę, Biali uknuli międzynarodowy spisek kartograficzny, polegający na tym, że na większości map wyrysowuje się Autostradę Panamerykańską jako dumną czerwoną linię, która biegnie, i tu uwaga, n.i.e.p.r.z.e.r.w.a.n.i.e z Alaski aż na Ziemię Ognistą.
Owo „nieprzerwanie” istnieje jednak tylko na papierze. W rzeczywistości Panamericana nigdy nie została ukończona!
W samym jej środku brakuje sporego kawałka. Optymiści mówią o 200 kilometrach, a z moich doświadczeń wynika, że to raczej 500. Asfalt urywa się jakieś 60 kilometrów na południe od Panama City. Dalej biegnie stopniowo zanikająca żwirówka, potem droga polna, którą rozklekotane autobusy i ciężarówki terenowe starają się jakoś dobrnąć do osady Yaviza. (W porze obfitych deszczów na ostatnim odcinku autobusy zastępuje traktor albo muły)
Za Yavizą nie ma już nic. Nic co mogłoby przypominać drogę. Jakąkolwiek drogę, nie wspominając o Autostradzie.
Ale n.ie.p.r.z.e.r.w.a.n.a czerwona linia się tym nie zraża i biegnie sobie dalej – po mapie. Przecina nieprzebyte gąszcze, góry i bagna, czasami trafia (choć sama o tym nie wie) w leśne ścieżki wydeptane bosymi stopami Indian albo w strumienie którymi poruszają się wąskie czółna plemienia Chocó, i wreszcie dociera do miasta Medellin.
Umiejętne wykorzystanie tych ścieżek i strumieni może człowieka pieszego zaprowadzić na drugą stronę Darien – do Kolumbii – tam z kolei, kierując się do Medellin, natrafi on na dalszy ciąg Panamericany (tym razem prawdziwej – zrobionej z asfaltu, a nie z farby drukarskiej), ale zanim się to stanie, trzeba jeszcze przekroczyć biegun dżungli.
Autostradą na pewno się nie da bo jej tam NIE MA!
Byłem, widziałem – wiem! Veni, vidi, vici.
[Przypis: Przyszedłem, zobaczyłem, zwyciężyłem – słowa Juliusza Cezara zawiadamiającego senat o swym zwycięstwie nad królem Pontu Farnacesem w 47 r. p.n.e. [przyp. tłumacza]]
Kilkanaście lat temu, gdy Polska jeszcze nie była Polską, wymarzyłem sobie, że zostanę pierwszym Polakiem, który pokona Darien na piechotę. Wyprawa miała się nazywać „Od asfaltu do asfaltu”.
Pomysł był prosty: Pewnego dnia staję piętami na ostatnim skrawku asfaltu w Panamie i ruszam przed siebie. Po jakimś czasie kończę wyprawę, stając palcami na pierwszym kawałku asfaltu w Kolumbii.
Marzyłem o tym 10 lat i w końcu się udało. Z małą poprawką: nie byłem sam – razem ze mną szła Blondynka. Ja niosłem większość jej ekwipunku, a ona podpierała plecak, żebym się nie przewrócił. Gdyby nie Blondynka, nie pokonałbym Darien – on pokonałby mnie. Gdyby nie ja, Blondynka prawdopodobnie nigdy nie wpadłaby na tak idiotyczny pomysł, jak przeprawa przez terytorium plemienia Kuna, które zabija każdego, do kogo pasuje określenie gringo.
Posłuchajcie…
Kuna nie lubią intruzów. Żadnych. A szczególnie białych oraz wojskowych. Władze państwowe Panamy i Kolumbii niechętnie się do tego przyznają, jednak w Darien faktyczne rządy sprawują Indianie – od zawsze – w dodatku są to rządy wyłączne i suwerenne. [Przypis: W źródłach anglojęzycznych i zależnych, zamiast pisowni Kuna często pojawia się Cuna – prawdopodobnie dla ułatwienia prawidłowej wymowy. My pozostajemy przy transkrypcji tradycyjnej – Kuna. W języku polskim ona właśnie ułatwi prawidłową wymowę. [przyp. tłumacza]]
W związku z tym na mapach rysuje się kolejna fikcja: w poprzek czerwonej kreski nieistniejącego kawałka Panamericany biegnie czarna kreska nieistniejącej granicy panamsko – kolumbijskiej. W rzeczywistości te kraje ze sobą nie sąsiadują – oddziela je kilkusetkilometrowy pas „ziemi niczyjej”, nieformalna strefa buforowa, a mówiąc w uproszczeniu: Niezależne Państwo Kuna.
Jest to stowarzyszenie obronne kilkudziesięciu wiosek, zarządzane na wzór korporacji przez Zgromadzenie Kacyków. Zgromadzenia zwoływane są tylko w razie konkretnej potrzeby. W okresach między Zgromadzeniami, każdy kacyk włada kawałkiem terytorium Kuna na własny rachunek.
Kuna tolerują na swoim terenie tylko kilka samotnych posterunków panamskiej straży granicznej (zaopatrywanych z helikoptera, bo Indianie nie życzą sobie, by przez ich ziemie ktoś przechodził). Na tym kończy się cała władza z zewnątrz.
Читать дальше