Kilka kolejnych nocy spędziliśmy w coraz mniejszych i rzadszych osadach plemienia Chocó. Zawsze przypływając po zmroku i odpływając przed świtem. W końcu przyjazny i życzliwy przybyszom lud Chocó został za nami – wpłynęliśmy do wrogiej krainy Kuna.
Nie chciała nas przyjąć – nagle skończyły się ryby w rzece, a potem nawet woda. Coraz dłuższe odcinki pokonywaliśmy ciągnąc pirogę po dnie.
Wtedy nasz przewodnik zarządził wędrówkę na piechotę. Porzuciliśmy łódź, wzięliśmy cały dobytek na plecy i ruszyliśmy w górę strumienia.
W powietrzu wokół nas było coś takiego… nieprzyjemnego. Miało się wrażenie, że tuż za plecami czai się ktoś wielki, szary i kosmaty. Lecz kiedy człowiek spoglądał przez ramię, widział tylko bardzo zmęczone, ale wciąż uśmiechnięte, oczy Blondynki.
Po kilku dniach, brodząc po kostki w wodzie, dotarliśmy do miejsca, w którym Indianin zatrzymał się, oznajmił stanowczo,, że dalej nie pójdzie i upomniał o swoją zapłatę.
Rozejrzałem się dookoła i powiedziałem, że przecież miał nas doprowadzić do wioski, a ja żadnej wioski nie widzę. Wtedy zgrzytnął zębami, ale ponieważ, jak każdy Chocó, był człowiekiem dobrym i uczciwym, podprowadził nas jeszcze kilkaset kroków stronią, prawie niewidoczną ścieżynką w górę błotnistego stoku. Aż do wielkiego zwalonego pnia, po którym przeszliśmy nad głębokim parowem i nagle… stanęliśmy na obrzeżach wioski. W oddali, między szałasami, przechadzali się wojownicy.
Zapłaciłem mu, a potem, kiedy chciałem uścisnąć na pożegnanie, stwierdziłem, że zniknął jak kamfora. W tej sytuacji między domostwa Kuna wkroczyliśmy już bez eskorty.
* * *
Powitanie zgotowano nam bardzo niechętne. Kobiety gwałtownie porzucały swoje przydomowe zajęcia i w pośpiechu umykały w ciemne czeluście szałasów. Po drodze zgarniały drobniejsze dzieci, a starsze wysyłały gdzieś w głąb wioski… jakby po pomoc. Za każdym razem towarzyszyła temu seria krótkich okrzyków. Potem zapadała nienaturalna cisza, która oblepiała nas nieprzyjemnie.
Za naszymi plecami sześciu podrostków utworzyło półkolistą tyralierę i wyraźnie zaganiało nas w określonym kierunku. Zachowywali przy tym dystans kilkunastu kroków. Na wszystkie nasze słowa reagowali tak samo – z głupawymi minami pokazywali, że mamy iść dalej.
W ten sposób dotarliśmy do placu pośrodku wsi, gdzie zastaliśmy pół setki mężczyzn i kilka bardzo starych kobiet.
– Dzień dobry – powiedziałem po hiszpańsku, zwracając się mniej więcej do wszystkich.
Jednocześnie lustrowałem najbliższe twarze w poszukiwaniu sygnałów zrozumienia.
Z tłumu wystąpił jakiś młody Indianin i odpowiedział:
– Dzień dobry. Czego szukacie?
Odetchnąłem z ulgą – mówił po hiszpańsku! W dodatku sądząc po reakcji innych, nie tylko on.
– Szukamy kacyka.
– JA JESTEM – odrzekł dumnie i bez chwili wahania. Zadarł przy tym głowę tak bardzo, że mimo jego niskiego wzrostu mogłem bez trudu obejrzeć, co ma w nosie.
Byłem pewien, że skłaniał – spośród zebranych na placu był zdecydowanie zbyt młody, żeby piastować tak ważną funkcję. Wówczas nawet mi przez myśl nie przeszło, że wszyscy w tym tłumie są kacykami. Wszyscy, co do jednego, ze starymi kobietami włącznie; a więc on także.
Zeszli się tu z odległych okolic na Tajne Zgromadzenie Plemienne – mieli radzić o wojnie. Wojnie przeciw białym rządom, w odległych krajach, które postanowiły „uporządkować” sprawę nielegalnego przerzutu kokainy przez Darien. W tym celu, tu i ówdzie na terytorium Kuna zaczęto karczować dziewiczą dżunglę i budować lądowiska dla amerykańskich helikopterów. Wbrew woli Indian! Kacykowie mieli się teraz porozumieć w sprawie sposobu ich likwidacji. Póki co, każdy działał na własną rękę, a metody stosowali różne – spontaniczne i nieskoordynowane. Za to efekty osiągali nadzwyczaj podobne; czarne foliowe worki wypakowane przedstawicielami Armii.
Wodzowie obecni na Zgromadzeniu reprezentowali bardzo różne wioski. Jedne z nich to stare, powoli wymierające, siedliska tradycji. Wciąż pełne przepasek biodrowych i łuków oraz strzał zatrutych kurarą. Inne założono niedawno siłami indiańskiej młodzieży, która woli nosić dżinsy i strzelać seriami z karabinów.
Człowiek, z którym rozmawialiśmy, miał na szyi wisior, którego centralną część stanowił ząb jaguara oprawiony w łuskę po naboju – nie musiałem pytać, z jakiej wioski pochodzi.
Tam, gdzie mieszkał, był najstarszy – dlatego wybrano go kacykiem – ale pośród wszystkich kacyków Kuna był najmłodszy… i najbardziej wojowniczy. Pełen nienawiści do obcych. Szczególnie zawzięty wobec białych intruzów wdzierających się na ziemie będące odwiecznym terytorium jego plemienia.
Ponieważ to on wystąpił w imieniu reszty, a nikt z pozostałych nie zakwestionował jego pozycji, musieliśmy traktować go jak przywódcę Zgromadzenia.
Powoli i spokojnie zacząłem wyłuszczać, kim jesteśmy.
Mówiłem na tyle głośno, by moje słowa docierały do wszystkich. Także do uszu „prawdziwego” wodza, którego wciąż poszukiwałem wzrokiem.
Niestety zacząłem niedobrze – od gorących zapewnień, że my tu jesteśmy tylko w celach badawczych, jako para antropologów, i że chcielibyśmy wynająć jakiegoś przewodnika i pójść sobie dalej… jaaak naajdaaalej… do Kolumbii.
Mówiłem szczerą prawdę, a mimo to Indianie słuchali tego coraz bardziej nieufnie. Nie mogli uwierzyć w tak nieprawdopodobny zbieg okoliczności, jak przypadkowe nadejście dwojga Białych intruzów dokładnie w dniu rozpoczęcia Narady Wojennej. Prawdę powiedziawszy, na ich miejscu ja też bym nie uwierzył.
Po godzinie odesłano nas – pod eskortą – do samotnej, rozwalającej się chaty położonej pośrodku wioski. Mogliśmy z niej wychodzić tylko na posiłki i za potrzebą – taka była tymczasowa decyzja (wyrok?) Zgromadzenia.
Zastanawialiśmy się, co nam zrobią ostatecznie. A mogli przecież zrobić wszystko: zabić (to akurat najłatwiej, dlatego zabijanie odbywa się na końcu – z tym zawsze się zdąży), sprzedać, wymienić, albo trzymać tu tak długo, aż się na coś będziemy mogli przydać.
Byliśmy zdani całkowicie na łaskę Indian. Bez szans na ucieczkę czy jakąkolwiek interwencję z zewnątrz – wioska była najważniejszą warownią plemienia Kuna, stanowiła świetny punkt do obrony (gdyby ktokolwiek chciał atakować) i była niemożliwa do zdobycia – istna forteca:
Strome wzgórze z płaskim wierzchołkiem, na którym mieściło się około setki szałasów, z trzech stron otoczone wodą. Z czwartej dostępu bronił głęboki parów nad którym przerzucono jeden jedyny chybotliwy mostek w postaci sprężystego pnia, po którym tu weszliśmy. Pień został z wierzchu ociosany na płasko, dzięki czemu można było wygodnie postawić stopę, lecz jednocześnie stał się przez to bardzo śliski (szczególnie, kiedy go ktoś celowo polewał wodą). W sytuacjach ostatecznych pień można było zepchnąć w głąb parowu, odcinając jedyną drogę. Kuna mogli się tu bronić w nieskończoność.
Dodatkowym atutem wioski było jej centralne położenie pośrodku indiańskiego terytorium. Na lewo i prawo oceany odległe o wiele dni marszu ciemną dżunglą. Za plecami Panama, którą opuściliśmy ponad tydzień temu, a przed nami Kolumbia, od której dzielił nas najdzikszy kawałek Darien.
Ze względu na dogodne usytuowanie, właśnie tutaj odbywały się wszystkie sekretne Zgromadzenia Kacyków. Pech sprawił, że kiedy wkroczyliśmy do wioski, akurat trwało jedno z nich – do niedawna ściśle tajne, a obecnie bardzo zaniepokojone. Powody niepokoju były dwa: Blondynka i gringo.
Читать дальше