Posterunki założono za wiedzą i zgodą kacyków, w miejscach przez nich wskazanych. Wyglądają one zawsze tak: garstka zastrachanych wojaków stacjonuje w pobliżu kilkuset dobrze uzbrojonych Indian. Zgadnijcie, kto tu kogo pilnuje? I kto rządzi?
Układ z wojskiem jest prosty:
– Wy tu sobie siedzicie i pozorujecie władzę państwową, a my wam nie robimy krzywdy.
– Co jakiś czas nieznani sprawcy (w raportach napiszecie: najprawdopodobniej kolumbijska partyzantka) napadają na was i odbierają zapasy broni, lekarstw oraz środki łączności.
– Wy nigdy nie oskarżacie wojowników Kuna o napaść i rabunek, i dlatego wojownicy Kuna was nie zabijają za pomocą waszych własnych karabinów.
– Broń przejęta przez najprawdopodobniej kolumbijską partyzantkę zostaje w rękach plemienia Kuna, a wam Armia przysyła nową. Over.
* * *
Wyobraźcie sobie czterech żołnierzy na niewielkiej polance wykarczowanej pośrodku dżungli.
Mieszkają w jednoizbowym baraczku z pustaków, krytym blachą falistą. W słoneczny dzień pod tą blachą robi się gorąco jak w piekarniku. Kiedy pada ulewny deszcz, trzeba zatykać uszy – taki jest huk.
Na drewnianym kołku przed baraczkiem przyczepiono deskę z wymalowanym ręcznie napisem: „BAZA SIŁ OCHRONY POGRANICZA – PUESTO PAYA – REPUBLICA de PANAMA”. Obok, na wysokim giętkim kiju z bambusa, wisi podarta flaga. Na gałęziach pobliskich drzew rozciągnięto drut, który ma robić za antenę do wojskowego radia. Drut służy dobrze, a i radio jest niezłej jakości – zasilane z małej baterii słonecznej – niestety słychać w nim najczęściej trzaski. Z jakichś tajemniczych powodów fale radiowe nie lubią tego miejsca. Obrazu dopełnia typowa wojskowa wygódka sklecona z trzech rozwiniętych i wyklepanych na płasko beczek po ropie. Ustawiono ją tyłem do baraczku. Drzwi nie są potrzebne – nikt nikogo nie zaskoczy ze spuszczonymi spodniami, ponieważ żołnierze zawsze dokładnie wiedzą, gdzie w danej chwili przebywa reszta oddziału. Tu nigdy nie odchodzi się dalej niż na odległość głosu. A najlepiej, żeby się wszyscy zawsze mieli nawzajem na oku. Z wyjątkiem sytuacji, gdy jeden idzie do wygódki.
Rzecz charakterystyczna: nawet tam żołnierz nie rozstaje się z karabinem. Dlatego właśnie nie instalowano drzwiczek – lepiej mieć teren pod stałą obserwacją.
Setka rozwścieczonych Indian jest tu w stanie dotrzeć w ciągu kwadransa od chwili, gdy padnie rozkaz kacyka, Z kolei odsiecz w postaci jednego helikoptera z pilotem, jednego sierżanta i sześciu niechętnych ginąć rekrutów, jest tu w stanie dotrzeć najwcześniej po kilku godzinach od chwili, gdy napadnięci wezwą pomoc przez radio. Zazwyczaj jednak – tak na wszelki wypadek – odsiecz dociera dopiero następnego dnia, jak już się wszystko uspokoi, a nieznani sprawcy, czyli najprawdopodobniej kolumbijska partyzantka, wyszumią się i sobie pójdą.
Po wylądowaniu i krótkim rozpoznaniu, odsiecz – zwana oficjalnie Oddziałem Szturmowym – przegrupowuje się w Oddział Transportowy Zwłok i zawraca do bazy.
Na pokładzie helikoptera, u stóp załogi, leżą niedawni koledzy z wojska. Są starannie zapakowani w czarne foliowe worki.
Przy okazji, tym samym helikopterem, lecą do szpitala najciężej ranni przedstawiciele plemienia Kuna. Są starannie pozawijani białymi bandażami, które otrzymali w prezencie od Armii.
Wszyscy pasażerowie i pilot wiedzą, że żołnierze (w workach) postradali życie w potyczce z Indianami (w bandażach). Ale wszyscy grzecznie udają, że wierzą w historyjkę o kolejnym napadzie najprawdopodobniej kolumbijskiej partyzantki. Udają, bo tak jest wygodniej. I bezpieczniej.
Gdybym o tym wszystkim wiedział przed wyprawą do Darien, pewnie bym tam nie pojechał. A może: tym bardziej…
Zbierając materiały na temat Przesmyku wciąż natykałem się na różne nieprzyjemne doniesienia prasy, ale jakoś żadne z nich mnie nie zatrzymało w domu. A przecież wszystkie były, delikatnie rzecz ujmując, zniechęcające. Darien mnie wyraźnie ostrzegał. Groził palcem.
I pochłaniał kolejne ofiary…
Większość pożerał jednym kłapnięciem, inne porządnie gryzł, a potem wypluwał, ale nikomu nie przepuścił. Nie wyglądał na kogoś, kto pozwoli sobie wejść w paszczę, przemaszerować przez kiszki, a następnie spokojnie wyjść z drugiej strony.
Darien mnie ostrzegał:
Tajemnicze zaginięcie amerykańskiego antropologa – wybitnego specjalisty od dzikich plemion (do dziś go nie odnaleziono).
Miesiąc później równie tajemnicze zaginięcie japońskiego kolekcjonera orchidei (odnaleziono tylko jego zielnik, parę zwęglonych sandałów i dwanaście pustych butelek po aguardiente).
Darien groził mi palcem:
Krótka notatka o kilku amatorach przygody, którzy opuszczali Yavizę z uśmiechami na ustach, a wracali z płaczem i solennymi zapewnieniami, że NIGDY WIĘCEJ.
… i najwyraźniej mnie prowokował:
Innym razem gazety szeroko pisały o losie niemieckiego turysty, który postanowił przejść Darien i podobno wyszedł z tego żywy, ale dopiero po pół roku, nie całkiem świadom tego, gdzie jest i co robi, a na dodatek oskubany ze wszystkiego, co miał przy sobie. Oskubany doszczętnie… Jak by to inaczej powiedzieć… do gołej skóry.
Kolumbijski patrol zainteresował się nim, kiedy kompletnie nagi paradował przez poletko manioku, a hałastra dzieciarni biegła za nim z wrzaskiem pokazując sobie palcami, co on tam ma. (Miał tatuaż przedstawiający smoka, który ział z pyska nie ogniem, ale czymś zupełnie niestosownym do oglądania przez małe dzieci.)
W pierwszym, zdrowym odruchu patrol chciał spałować zboczeńca, ale dość szybko okazało się, że delikwent przeżywa dokumentne pomieszanie zmysłów i naprawdę nie wie, że jest nagi. Nawet żołdacy potrafią znaleźć w sobie litość dla wariata, więc osłonięty wojskową czapką dotarł do najbliższego posterunku, a stamtąd, w biurokratycznie zawiły sposób, powrócił na ojczyzny łono.
* * *
A propos łona: Mimo niepamięci co do własnych personaliów, golas został bardzo szybko zidentyfikowany.
Za pomocą kserografu, faksu, skanera i Internetu, fotografia ziejącego smoka (w języku oficjalnym mówiono o nim „znaki szczególne”) obiegła kilka konsulatów, ambasad i urzędów, w sumie połowę kuli ziemskiej, została rozpoznana przez osoby bliskie, uradowane widokiem zaginionego, i odesłana do Kolumbii z adnotacją, do kogo ów ziejący smok należy. Tak to, po nitce globalnych łączy elektronicznych, udało się dojść do kłębka nerwów, jakim był w chwili odnalezienia nagi Jorgen Krol.
Po kilku miesiącach spędzonych w pewnym dyskretnym zakładzie, zwanym „sanatorium”, Krol doszedł do siebie – mniej więcej – ale nadal nie potrafił opowiedzieć, co się z nim działo przez te sześć miesięcy spędzonych w dżungli.
[Przypis: To jeden z niewielu ludzi, którzy naprawdę spóźnili się na własny pogrzeb. Było tak: Kiedy Jorgen tkwił piąty miesiąc w Darien, najbliższa rodzina w Niemczech straciła nadzieje na jego powrót i wyprawiła mu symboliczny pogrzeb. Po tym wydarzeniu pozostała bardzo niesymboliczna pamiątka – niewielka parcela (metr na dwa) przykryta płytą z czarnego granitu z wyrytym imieniem, nazwiskiem, datą urodzenia oraz krótką informacją, że Nasz ukochany syn i brat zaginął w Darien (Panama).
Osobiście jestem zdania, że ktoś – dla porządku – powinien tam teraz dopisać: Nasz ukochany syn i brat się jednak odnalazł, a kolejne informacje na temat jego losów zostaną wyryte w tym miejscu za kilkadziesiąt lat, bo Jorgen prowadzi obecnie wyjątkowo zdrowy tryb życia (pod nadzorem lekarzy) i już raczej nigdzie nic będzie wyjeżdżał. Ubiera się ciepło, tak by nikomu nie przyszło do głowy wytykać go palcami i krzyczeć: Król jest nagi!
Читать дальше