A na tej ości zawiesiło się kilka nitek spaghetti.
I zupełnie niechcący, wciągnęliśmy je w nie tę dziurkę, w wyniku czego jego końce furkoczą nam właśnie wewnątrz płuc. Chłoszcząc je od środka…
A teraz spróbujcie to jakoś sensownie zapisać i nanieść na mapę.
Ha! Mówiłem, że ta nazwa się nie liczy.
W języku sąsiedniego plemienia nazwa rzeczki przedstawiała się jeszcze gorzej – wybrano bowiem jedno z tych indiańskich słów, które dla białego człowieka są w normalnych warunkach niewykonalne – żeby je wymówić musiałbym mieć dodatkowy nos. I katar.
W zapisie trzeba by używać wyłącznie liter m, n i b wraz z dołączoną instrukcją obsługi, jak to czytać. Poszczególne m, n, b zostałyby uzbrojone w cale chmary akcentów, apostrofów i innych drobnych kreseczek oznaczających miejsca, gdzie w danym słowie pojawiają się dźwięki, których nie słychać.
Po co je w takim razie zaznaczać, skoro potem i tak nie słychać?
Bo są!
Indiańskie języki zawierają mnóstwo dźwięków, o których powiedzielibyśmy, że ich w ogóle nie ma. Jednak – mimo że niesłyszalne – istnieją. Ba, je się w y p o w i a d a: bezgłośnym ułożeniem ust, bezdźwięcznym ruchem języka, niesłyszalnym skurczem krtani. Bez tych… bezgłośnych głosek i… bezdźwięcznych dźwięków, wyszłoby nam zupełnie inne słowo.
Wprawdzie w białym uchu brzmiałoby ono dokładnie tak samo, ale Indianie natychmiast wychwytują różnicę. Taka różnica, jakkolwiek subtelna, okazuje się zwykle kluczowa.
(Uderzenie młotem w kowadło pozostaje uderzeniem młota w kowadło – ot zwyczajne DZYNŃŃń – subtelna i kluczowa różnica pojawia się wtedy, gdy ktoś przy okazji trafi w koniuszek palca. Albo inaczej: Uderzyliście się kiedyś w mały palec u nogi? Wtedy najczęściej zapada cisza, a jednak jest to cisza bardzo hałaśliwa – wypełnia ją pozbawione słów podskakiwanie na jednej nodze – jakże wymowne.)
Oto przykład:
W języku pewnego plemienia z dorzecza Rio Negro, różnica między „Chcesz jeść?”, a „Chcesz w zęby?” polega tylko na tym czy te same słowa mówi się wypuszczając powietrze z płuc normalnie – czy na wdechu.
Z tego powodu pewien kościół misyjny, który specjalizuje się w tłumaczeniu Biblii na języki indiańskie, miał poważny dylemat, czy tłumaczyć ją także na język wspomnianego plemienia – taka Biblia odczytana na wdechu stałaby się automatycznie swoją odwrotnością – biblią szatana – miejsce miłości i chleba zajęłaby nienawiść i kamienie. Zamiast „głodnego nakarmić”, pojawiłoby się – „lej w zęby darmozjada”. Te same słowa – tylko tchnienie „do się”, zamiast „do bliźniego”.
* * *
Tak czy owak szliśmy wzdłuż tej rzeczki we trójkę. I gęsiego.
Ja na końcu, z instrukcją, żeby robić dokładnie to, co moi przewodnicy. Miałem nawet stawiać stopy na ich śladach, żeby nie podeptać czegoś co kąsa albo kłuje i ma jad.
Taki sposób maszerowania jest irytujący, ale w pewnych okolicznościach jedyny. Wokół nas była dżungla podmokła. Najgroźniejsza. Ścieżki wycięte maczetą zabliźniały się po kilku godzinach. Ślady odciśnięte w grząskim gruncie natychmiast podchodziły wodą i znikały, jak topniejący wosk. Gdybym się tu zgubił, nie miałem szans. Nikt nie miał. Nawet Indianie. Po tej części puszczy chodzili zawsze parami, albo w większych grupach – nigdy samotnie.
Na terenach bardziej suchych nie ma takich problemów. Jeszcze wiele dni po przejściu daną trasą,, doświadczony myśliwy potrafił odnaleźć własne ślady. Tutaj nie. O tamtej dżungli Indianie mówili „las”, albo „dom”. O podmokłej – w której byliśmy teraz – mówili „dzicz”. Nawet oni.
Wyraźnie czuli przed nią respekt. Niekiedy nawet strach.
W ogóle się nie odzywali.
A jeżeli, to pojedynczymi słowami.
I tylko szeptem.
W pewnej chwili obaj padli plackiem na ziemię i ukryli twarze w dłoniach. Potem w popłochu zaczęli się cofać w moją stronę. Głowy trzymali tuż przy gruncie. Ryli nimi w błocie i liściach, jakby się chcieli zakopać.
Zgodnie z ogólną instrukcją zrobiłem to samo. To znaczy padłem na ziemię, osłoniłem twarz rękami i po omacku zacząłem się czołgać do tyłu. Tylko po co to wszystko?
– Nie oddychaj, gringo, bo się udusisz – krzyknął w moją stronę jeden z Indian.
Nie oddychałem. Bo nie da się oddychać błotem.
– I nie patrz! – dodał drugi.
W ten sposób uratował mi życie, bo właśnie chciałem uchylić jedno oko i sprawdzić przed czym uciekamy.
* * *
Motyl zabójca.
Brzmi to jak fikcja wyjęta z horroru Stephena Kinga. Tyle że takie motyle istnieją naprawdę.
Są bardziej jadowite niż węże.
Wydzielają truciznę, która krystalizuje, tworząc na ich ciele maleńkie igiełki – coś jak wata szklana albo ostre pyłki azbestu. Kiedy taki motyl czuje się zagrożony, gwałtownym ruchem strzepuje skrzydła. Wtedy kruche drobinki jadu odłamują się i zaczynają , unosić w powietrzu.
Obłoczek śmierci…
…prawie niewidoczny…
…coś się lekko skrzy… migocze…
Potem migocze serce, i to już.
Koniec. Zapadła wieczna ciemność. Albo jasność. (W tej kwestii nie ma zgody, więc pewnie zapadają obie naraz.) Małpa zdycha w okamgnieniu. Człowiek tylko odrobinę dłużej. Jeden wdech i wydaje ostatnie tchnienie. Bramą śmierci jest w tym przypadku śluzówka nosa, krtani, oskrzeli, albo półotwarte oko. Mówią, że krew tężeje jak smoła. Bzdury. Do tej pory nikt nie miał szansy opowiedzieć, czy mu coś stężało.
* * *
– To był […] – w tym miejscu Indianin wypowiedział słowo, do którego biali potrzebują trzech nosów.
– Mariposa de Muerte – przetłumaczył drugi.
– Motyl Zabójca? Jak wyglądał? – zapytałem wypluwając błoto.
– Nieciekawie. Jest zupełnie zwyczajny, w kolorze […] – teraz Indianin użył słowa, którego odpowiednikiem byłoby: „barwagnijącegopodłożapodnaszymistopami”.
– Wredny szmeterling – zakląłem pod nosem patrząc na moją połamaną dmuchawkę.
Indianie nie powiedzieli już nic więcej. Patrzyli tylko… w y m o w n i e. Tak, jak to potrafią robić wyłącznie Dzicy. I koty.
Kilka dni wcześniej proponowali mi za tę dmuchawkę kilka innych, obiektywnie lepszych, ale ja nie chciałem się wymienić – byłem bardzo przywiązany akurat do tej. Pochodziła z plemienia, którego już nie ma. Powiedziałem nawet, że dałbym się za nią zabić. (A, jak już wiecie, Indianie traktują wszystko nadzwyczaj dosłownie.)
Człowiek przez całe swoje życie paple. I wygaduje tyle różnych bzdur… Muszę wziąć przykład z Indian – mniej słów, a więcej znaczących dźwięków, których nie słychać. Więcej ciszy… która mówi.
Słuchajcie ciszy… Usłyszycie Mądrość. Odnajdziecie Spokój. Właściwy dystans do spraw, ludzi i przedmiotów. Znajdziecie czas, którego Warn brakowało. Słuchajcie ciszy I mówcie ciszej. Ciii… Sza!
Znawcy tematu twierdzą – wyjątkowo zgodnie – że najpiękniejsze motyle żyją w Puszczy Amazońskiej. Chyba mają rację – widziałem ich już tyle (motyli, nie znawców), a zawsze jestem na nowo zachwycony. Tubylcy zresztą też – wielokrotnie byłem świadkiem, jak Indianie zatrzymywali czółno, żeby popatrzeć na taniec motyli nad wodą. I trwali tak, oczarowani, dobre kilka minut. Ich twarze, o dzikich rysach i kolorze ciemnej miedzi, przybierały wtedy ten sam wyraz, który maluje się na twarzach osób zwiedzających ekspozycje motyli w Muzeach na całym świecie – rodzaj oniemiałego niedowierzania, że to wszystko prawdziwe, że naturalne, że nikt nie podmalował skrzydełek…
Читать дальше