Z „aał” zostaje wtedy zaledwie:…a!
… i można je wówczas łapać nie na haczyk z przynętą, lecz na zwykły kawałek grubego kija. Wystarczy jego koniec umoczyć we krwi i zanurzyć pod wodę. Piranie wgryzają się w drewno tak mocno, że sieje swobodnie wyciąga z wody. Trzeba tylko potem uważać na palce – pirania rzucona luzem na dno łodzi, potrafi jednym chlapnięciem odgryźć kawał pięty, albo palec u nogi. To są jedyne ryby, które zabija się natychmiast po złapaniu.
* * *
Wieczorem, tuż przed porą kolacji, prawie pozbawieni nadziei, znaleźliśmy na środku rzeki wielką spuchniętą rybę. Unosiła się na wodzie, widoczna z daleka. Była napoczęta przez piranie, ale z jakiegoś powodu niedokończona. Prawdopodobnie wyżarły z niej wszystko, co zdrowe, a resztę – nadpsutą padlinę – pozostawiły dla nas.
Po tylu dniach głodowania nikt nie wybrzydzał. Upiekliśmy ją na ogniu i jedliśmy niecierpliwie, półsurową, parząc sobie przy tym palce i podniebienia.
Do tego podałem ostatni „Gorący Kubek”, jaki uchował się przypadkiem na dnie bagaży. On też, tak jak ryba, był napoczęty – chyba przez mrówki, albo coś podobnego, co pozostawia po sobie małe białe larwy.
Popatrzyłem na nie z góry… a potem zalałem dwoma litrami wrzątku.
– „Gorący Kubek” z knorrkami – powiedziałem moim Indianom. [Przypis: A może co byty winiarki… One mają lepszy smak.]
Indianie nie powiedzieli nic. Siedzieli w kucki i mlaskali. Każdy starał się wyssać z ości to, czego tam nie było.
Sypnąłem jeszcze do garnka ze cztery garście manioku i to była najwspanialsza uczta, jaką pamiętam.
Bieda bywa błogosławieństwem. Niedostatek szkołą mądrości. Indianie – w Brazylii, w Peru, w Kolumbii – gdziekolwiek ich spotykam, są moimi najlepszymi „profesorami”.
Motyl – bardzo delikatne słowo. Zwiewne; zupełnie jak… motyl. Po angielsku też jest delikatne – butterfly. Na piśmie niekoniecznie to widać ale proszę mi uwierzyć – ono brzmi jak aksamit. Jest takie… maślane.
Po francusku, z kolei, śliczne, drobniutkie - papillon.
Po hiszpańsku, urocze – mariposa.
Po rosyjsku, kochane – baboćka.
A po niemiecku SCHMETTERLING! No cóż.
[Przypis: Mam wrażenie, że język może wpływać na zachowania osób, które się nim posługują.
Niemiecki i japoński w swoim brzmieniu przypominają komendy wojskowe – może więc wojny światowe miały swoją przyczynę lingwistyczną. Z kolei w czasach pokoju takie wojskowe języki sprzyjają dyscyplinie pracy i ogólnemu porządkowi na ulicach.
Języki arabskie przypominają chrapliwe obelgi rzucane interlokutorom – no i nie od dzisiaj wiadomo, że plemiona Arabów stale ze sobą wojują, przy czym większość tych wojen to jakieś starożytne wendety, rodowe konflikty dziedziczone z dziada pradziada.
Język wioski przypomina rausz – stan umysłu już nie trzeźwy, choć jeszcze nie pijany – to nie jest nastrój do pracy, raczej do zabawy albo głośnej sprzeczki o byle co, prawda?
Chiński – ping – pong ciang mong sing – hm… brzęczy, dźwięczy, grosz do grosza, ziarnko do ziarnka, i w ten sposób Chińczycy opanowali światowy handel.
Francuski – buzia często ściągnięta w ciup – wyniosły i trochę niezadowolony.
Rosyjski… Mnie się zawsze przypomina tylko jedno słowo: UURRAaaa.
Polski – rższcz, śćrw – zawistny i złośliwy. Świetny do narzekania i obmowy. (Pewnie dlatego, kiedy z moją żoną mamy do omówienia jakiś trudny problem, wymagający rozwagi i umiejętności negocjacyjnych, wówczas rozmawiamy po angielsku. A szczęście i radość najłatwiej nam wyrazić po hiszpańsku – karnawał, balanga, maniana, samba, rumba i tango, copacabana i tropicana, bajobongo, bonanza, ananas, babnanas i Viva Las Vegas!)]
* * *
Motyle w Amazonii są tak piękne, że zapierają dech w piersiach.
Trudno sobie wyobrazić, by mogły kogoś skrzywdzić. Czym? Bezgłośnym trzepotem skrzydeł?
A jednak – bywają groźne. Przerażające. Do tego stopnia, że zapierają dech w piersiach – tym razem dosłownie. I definitywnie. Raz na zawsze…
Leci sobie baboćka, leci papillon, leci mariposa.,… i nagle okazuje się, że to jednak!!!SCHMETTERLING!!!
Posłuchajcie…
Kilka dni przez dżunglę. Mroczno. Duszno. Gorąco.
To było prawdziwe indiańskie polowanie. Z dmuchawkami. A także z codziennym rytuałem zabijania ludzkiego zapachu przez dokładne smarowanie ciała zwierzęcym łajnem.
– Na całym ciele, gringo. Razem z włosami i twarzą! Koło nosa i ust nakładaj najgrubiej, bo tu się będziesz mocno pocił.
– Ymhm?
– Tak. Teraz jest dobrze… Oddychaj, gringo, bo się udusisz. Kiedyś w małym sklepie myśliwskim w USA zaproponowano mi specjalne „perfumy” – domowej roboty – które dają ten sam efekt, co zwierzęce łajno. Nazywały się „Swąd do wieczności”, albo „Swąd ostateczny” – dokładnie nie pamiętam, ale na pewno coś w tym guście.
Powąchałem je i szybko opuściłem sklep, w przekonaniu, że właściciel jest niebezpieczny dla otoczenia. Jedna fiolka „Swądu” wrzucona do systemów wentylacyjnych Pentagonu i trzeba by zbudować nowy. (Pentagon.) Ta sama fiolka upuszczona z niezdarnej łapy na podłogę w prywatnym garażu albo w kuchni, i trzeba by przewietrzyć cały powiat.
Teraz, w dżungli, pożałowałem tamtej decyzji – ach, gdybym miał przy sobie „Swąd”…
Jego zapach, podawany w higienicznych kropelkach, punktowo – na przykład na skórę za uszami lub na kołnierzyk – to byłoby ciacho z kremem waniliowym w porównaniu z obowiązującą mnie obecnie Indiańską Procedurą Maskującą (IPM).
Polegała ona na zanurzaniu dłoni w burozielonych plackach pozostawionych przez dzikie zwierzęta (moim zdaniem cierpiące na żołądek); a potem się człowiek dokładnie nacierał i w ten sposób stawał niewidzialny dla zwierząt.
Czasami, kiedy nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego placka, stosowaliśmy zastępczo suche bobki.
Były wielkości małych pączków. Pochodziły z tego samego… źródła, co placki, ale miały tę wadę (poza wszystkimi wadami o.c.z.y.w.i.s.t.y.m.i), że były twarde i trzeba je było wstępnie namaczać.
Potem i tak szorowały skórę, jak pumeks, za to pachniały zdecydowanie bardziej. Bardziej niż pumeks potrafi pachnieć wszystko, a one pachniały bardziej niż cokolwiek kiedykolwiek gdziekolwiek. Jasne?!
Moich Indian to bardzo cieszyło, a ja, ku własnemu zdziwieniu, powoli przestawałem mieć zdanie.
Kilka dni przez wilgotną dżunglę…
…monotonny marsz od świtu do nocy…
…codziennie dwanaście godzin…
…z plecakiem…
Mroczno…
Duszno…
Gorąco…
…Taki drobiazg jak zapach tracił znaczenie.
* * *
Szliśmy we trójkę. Dwóch czerwonoskórych i jeden biały. A jednak – gdyby ktoś na nas popatrzył z boku – nie różniliśmy się kolorem – wszyscy jednakowo sraczkowaci (IPM), pardon, w barwie gnijącego podłoża pod naszymi stopami.
Ponieważ zwierzynę najłatwiej spotkać przy wodopoju, wybraliśmy trasę wzdłuż małej rzeki bez nazwy…
* * *
Właściwie to ona miała nawet dwie nazwy, ale tylko w miejscowych narzeczach, więc się nie liczy.
Pierwsza – łatwiejsza w wymowie – brzmiała mniej więcej tak, jak robi człowiek, któremu w gardle stanęła ość. W poprzek.
Читать дальше