– Proszę popatrzeć na tego dolara. Co my tu mamy?… Portret prezydenta Waszyngtona. A co jest na banknocie jednopesowym?
Tłumek dookoła nas zgęstniał. Ludzie zorientowali się, że będzie jakaś draka.
– Na banknocie jednopesowym – zacząłem odpowiadać sam sobie – widzimy portret kubańskiego bohatera Jose Marti, a na odwrocie dodatkowo portrety towarzysza Fidela Castro oraz jego brata Raula Castro, ministra spraw wewnętrznych!
Przy słowach „ministra spraw wewnętrznych” uniosłem banknot w górę, jak transparent, po czym tubalnym głosem natarłem na kelnera:
– Czy pan ośmiela się wmawiać wszystkim tu obecnym naocznym ś w i a d k o m, że na Kubie jeden amerykański prezydent jest więcej wart od trzech największych kubańskich rewolucjonistów: Jose Marti! Fidela Castro! i jego brata Raula Castro, Ministra Spraw Wewnętrznych i Służb Specjalnych!?
Po tych słowach wokoło zapadła kompletna cisza. (Syczało w niej tylko trochę powietrze, po tym jak znacząco przeciągnąłem słowa „sssłużb” i „ssspecjalnych”.)
Wszyscy spoglądali wyczekująco na kelnera.
Ja najbardziej, bo wcale nie byłem pewien czy mój sposób zadziała. Mogło się zdarzyć, że za akcję wywrotową trafię do kubańskiego więzienia. I wtedy z całą pewnością nie wyciągnie mnie stamtąd polska ambasada, ponieważ były lata 80. i ta ambasada reprezentowała władzę dużo bliższą Fidelowi Castro niż mnie.
A jednak zadziałał. Tupet jak taran zawodzi baaardzo rzadko. (Jedynie w przypadkach, gdy trafia na stalowe nerwy.)
Kelner głośno przełknął ślinę. Sądząc po ruchach jego grdyki, mogło to być także jabłko w całości. Był blady jak ściana i mniej więcej tak stabilny jak galareta. Sztywnym ruchem sięgnął pod ladę i wyciągnął cennik.
W przeciwieństwie do wszystkich innych cenników, które już leżały na ladzie ten był napisany po hiszpańsku, a ceny podano w pesos. Popatrzyłem na nie i uśmiechnąłem się szeroko. Potem wyciągnąłem z kieszeni uciułany przez lata plik kubańskich pieniędzy i triumfalnie zwróciłem się do mojej publiczności:
– Szanowni Państwo, STAWIAM WSZYSTKIM!!!
Tylko raz w życiu byłem wstawiony – właśnie tego dnia – ale wtedy całe lotnisko było pijane. Nawet kelner. (A może on szczególnie.)
* * *
W pewnej chwili, jakoś tak nad ranem, wyjrzałem przez okno, a tam:
– Rany! Mój samolot kołuje właśnie na pas startowy!!! Poznałem go od razu, bo jedno ze skrzydeł miał pomarańczowe – albo świeżo przyspawane z jakiegoś innego samolotu, albo nowe i go jeszcze nie zdążyli pomalować.
No więc zrywam się na ten widok, łapię plecak i pędzę w stronę drzwi. A strażnik zatrzymuje mnie i uspokaja:
– Compańero, spokojnie, dla was podstawią inny, ten już nigdzie nie poleci. Jest kompletnie wyeksploatowany.
– To po co kołuje?
– Odsyłamy go do bratniej Angoli.
Było to całkiem niedawno, ale za co daleko stąd: za górami, za lasami i za oceanem – w jednym z krajów karaibskich. (Dokładniej nie objaśnię, ponieważ chciałbym tam jeszcze kiedyś pojechać.)
W pewnym małym miasteczku usłyszałem plotki, że na pasie startowym pobliskiego lotniska wojskowego,, ktoś bezczelnie uprawia marihuanę. Od lat!
Kiedy marihuana rośnie i dojrzewa, samoloty przez kilka miesięcy stoją uśpione pod plandekami. Łatwo wtedy zapomnieć, że jesteśmy na lotnisku – wszystko wygląda jak ogromna dzika łąka.
Pewnego dnia ktoś ją kosi i wówczas samoloty zaczynają latać – głównie na północ i głównie po północy - nerwowo i namiętnie, jakby przez kilka dni chciały nadrobić kilkumiesięczną bezczynność.
Potem znowu zapada cisza. I nowa marihuana rośnie sobie, dojrzewa, a samoloty nie latają.
Postanowiłem to sprawdzić. Niebezpieczeństwo było spore, ale pokusa jeszcze większa – gdyby udało mi się zrobić zdjęcia poligonu pełnego marychy, to zarobiłbym dość pieniędzy na tę i pewnie jeszcze na następną wyprawę.
Posłuchajcie…
Pół dnia maszerowałem wzdłuż pustej plaży. Co jakiś czas musiałem wchodzić do wody i opływać skały barykadujące drogę lądową. (Aparat miałem zapakowany w wodoszczelne pudełko.) W ten sposób, niezauważony przez nikogo wkroczyłem na poligon.
Pas startowy znalazłem bez kłopotu – jak wszystkie pasy startowe był płaski i duży. Długi na jakieś trzy kilometry i szeroki na mniej więcej 500 metrów. A obok niego drugi podobny!
– Niezłe poletko – pomyślałem patrząc na 300 hektarów marychy, która spokojnie falowała na wietrze.
Nikt jej nie pilnował, nikt jej nie poszukiwał, bo przecież tereny wojskowe były poza wszelkim podejrzeniem…
* * *
Wyciągnąłem aparat i zaczynam robić zdjęcia.
Zrobiłem niewiele, może ze dwie rolki, bo co tu właściwie fotografować – samoloty, ze zbliżeniami na godło państwowe i numery, łany marychy w tle, panoramka, wszystko pięknie widać, czas się zwijać…
W tym momencie z boku wyskakuje na mnie żołnierz z karabinem w ręku.
– STAĆ!!! – wrzeszczy i repetuje broń. – Co ty tu robisz, gringo?!
To jedna z tych sytuacji, które mogą się dla człowieka skończyć tragicznie – wojsko uprawiające marihuanę na pewno nie życzy sobie rozgłosu; wojsko uprawiające marihuanę, na pewno potrafi tak zastrzelić, żeby nikt nie usłyszał huku i nigdy nie znalazł zwłok – od odpowiedzi, której udzielę na pytanie: „Co ty tu robisz, gringo?” zależy moje życie.
Jedyne jakie mam. Niepowtarzalne…
A kule od karabinu lecące w kierunku czyjegoś brzucha są nieodwracalne – sz epnęło mi coś wprost do ucha. (Było kosmate.)
Więc co ja tutaj robię?… – myślałem gorączkowo.
– No właśnie żołnierzu, co ja właściwie tutaj robię? – powiedziałem na glos zaskakująco miękko i spokojnie. – Właśnie WAS żołnierzu chciałem o to zapytać. Noo? Może mi łaskawie odpowiecie, co ja tutaj robię, ha?! – spokój i miękkość powoli ustępowały miejsca dźwiękom przypominającym świderek dentystyczny.
Żołnierza zatkało. A ja stopniowo zaczynałem mówić coraz głośniej i coraz groźniej mrużyłem oczy:
– No więc żołnierzu?… Gonzales, widzę na plakietce, że nazywacie się Gonzales. Zgadza się Gonzalesssss, czy nie?!! – huknąłem na niego po kapralsku.
– Tajes – odbąknął Gonzalez wyraźnie zbity z tropu i wstępnie zaniepokojony.
– Powiedzcie mi, Gonzalesss – świderek dentystyczny zwiększył obroty – jak to możliwe, żeby nieupoważniony gringo/ wtargnął tak głęboko na strzeżony przez was teren? Żeby wlazł wam w sam środek poligonu i zaczął robić zdjęcia, ha?! – świderek dowiercił się w pobliże nerwu – I dlaczego tam z tyłu nie ma żadnej warty, ha?! Pospaliście się, Gonzalessss?! SSSJESTY SIĘ WAM ZACHCIAŁO!!? HA?! Dlaczego ja tam nie widziałem żadnej tablicy ostrzegawczej, ha?! Proszę mnie stąd natychmiast wyprowadzić! A w ogóle to GDZIE JEST WASZ DOWÓDCA?!!!
* * *
Z dowódcą rozmawiałem już w tonie konsyliacyjno – konspiracyjnym. Robiąc porozumiewawcze gesty głową w kierunku 300 hektarów trefnej uprawy mówiłem:
– Przecież jakby to ktoś tu zobaczył, jakby tu wam wlazł jakiś prawdziwy gringo, w dodatku dziennikarz, to by nam wszystkim tyłki usmażył.
Słówko „nam”, które bardzo misternie wplotłem do rozmowy, uczyniło ze mnie sojusznika, albo wspólnika z konspiracji, albo… Nie wiadomo dokładnie kogo, ale przecież podrzędny dowódca warty nie mógł samodzielnie zdecydować o obsianiu dwóch pasów startowych marihuaną. Na pewno decydował ktoś starszy stopniem, kogo tutaj nie było.
Читать дальше