Bo nie mogło być – żaden oficer nie zaryzykowałby przebywania w pobliżu. Liczyłem więc na to, że wezmą mnie za osobę przysłaną „z góry”, która sprawdza, jak się sprawy mają.
Wszystko rozeszło się po kościach, a ja wiałem z tego poligonu jak huragan i potem przez tydzień zmieniałem autobusy, jeżdżąc zygzakiem po całym kraju, żeby zmylić ślad.
W dalekiej podróży dobrze jest mieć przy sobie tupet jak taran i refleks jak błyskawica. A w walce z przemysłem narkotykowym, dobrze jest uważnie patrzeć na ręce nawet najbliższym sojusznikom.
Kiedy po raz pierwszy poszedłem do kościoła na Karaibach, byłem zszokowany. Aż musiałem wyjść przed budynek i przeczytać, czy jest na pewno katolicki – takie to wszystko było inne. Ale po swojemu wspaniałe.
Dzisiaj już się niczemu nie dziwię – po dwudziestu latach wypraw do Ameryki Łacińskiej widziałem już chyba wszystko co może szokować:
Nie dziwią mnie psy, które leżą w kościelnych ławkach, obok nóg swoich właścicieli. I nie chodzi tu o eleganckie pieski kanapowe, ale o wielkie i najczęściej brzydkie kundle, które asystują właścicielom zawsze i wszędzie, więc także w czasie mszy. Niektóre nawet przy komunii.
Nie szokują mnie rowery i motory zaparkowane wewnątrz kościoła – bo na zewnątrz kradną – przypięte łańcuchem do chrzcielnicy albo do konfesjonału.
Nie szokuje mnie konfesjonał skonstruowany tak, że spowiedź odbywa się twarzą w twarz, a nie – tak jak u nas – do ucha.
Nie szokuje mnie ksiądz z mikrofonem w ręku, który głosi kazanie przemieszczając się po całym kościele – podchodzi do ludzi, zwraca się do konkretnych osób po imieniu, nawołuje tych na zewnątrz, żeby weszli i się przyłączyli. Czasem w trakcie kazania używa niecenzuralnego języka, tłumacząc, że jego parafianie innego nie rozumieją. (Jak im mówię „ladacznica” to nie wiedzą o co chodzi i się głośno dopytują. To ja wtedy próbuję „kobieta lekkich obyczajów”, a oni na to, czy znaczy, że bardzo chuda? W końcu zostaje człowiekowi tylko to jedno, jedyne słowo na „k”, które wszyscy świetnie znają.)
Nie szokuje mnie, kiedy kapłan w stroju liturgicznym zaczyna wymachiwać rękami i krzyczeć, albo śpiewać podrygując, jak artysta na estradzie…
Nie szokuje mnie już chyba nic.
Ale parę rzeczy mnie wzrusza. Wstrząsa mną do żywego.
Gdy w czasie mszy padają słowa: „przekażcie sobie znak pokoju” w kościele następuje pandemonium. Ludzie wychodzą z ławek, ksiądz schodzi z ołtarza, wszyscy zaczynają spacerować po kościele w poszukiwaniu znajomych osób, z którymi trzeba się przeprosić, pogodzić, pojednać. Harmider jak na bazarze, atmosfera jak u cioci na imieninach… A trwa to tyle, ile trwać musi – aż się wszyscy ze wszystkimi pogodzą. Wszyscy!
Posłuchajcie…
Było to w malej murzyńskiej parafii na wybrzeżu karaibskim.
– Przekażcie sobie znak pokoju – powiedział ksiądz i zaraz potem nastąpiło zwyczajowe zamieszanie.
Po chwili ludzie powrócili do ławek, a kapłan do ołtarza. Ale nie podjął liturgii, tylko mówi:
– A teraz WY dwie! – tu pokazał palcem w kierunku konkretnych osób. – Teraz wy dwie także przekażcie sobie znak pokoju.
Kościół zamarł.
(Dowiedziałem się później, że wszyscy parafianie wiedzieli o starym konflikcie rodzinnym między dwiema siostrami, który trwał od wielu lat.)
Kościół zamarł… i nic.
– Nawołuję was po raz trzeci: PRZEKAŻCIE SOBIE ZNAK POKOJU!!! – ryknął ksiądz. – Będziemy tu czekać tak długo, aż przyjdzie Duch Święty i pokruszy wasze zatwardziałe serca.
Zapadła długa, baaardzo długa, chwila ciszy.
…
Nikt się nie poruszał.
……
Nawet muchy przestały brzęczeć.
………
W końcu jedna z kobiet ryknęła przeraźliwym szlochem.
Wtedy ta druga, biegiem, rzuciła się w jej kierunku. Przypadły do siebie i zwarły w gorącym uścisku – dwie potężne Murzynki. Łkały jak dzieci. Dzieci Boga.
A potem dołączyli do nich pozostali członkowie rodziny…
Wkrótce cały kościół trząsł się od mieszaniny płaczu i śmiechu.
Trząsłem się razem z nimi. I co chwilę ocierałem oczy. Takie rzeczy się udzielają.
Znak pokoju.
U nas to pusta, często żenująca formalność. Kiwamy do siebie głowami, uśmiechamy się zdawkowo, mruczymy pod nosem: pokój z tobą”, (Jakim „tobą”, kiedy to jest nieznana mi starsza pani, do której mówienie per „ty” uważam za wysoce niekulturalne.)
Latynosi zrozumieli o co chodzi – my nie. Tam, obcy obcemu nie przekazuje znaku pokoju, bo nie ma powodu do pojednania z osobą, której się w niczym nie zawiniło. Oni się przepraszają nie pro forma, ale za konkretne winy, wobec konkretnych osób.
I jeszcze coś:
Na Karaibach, skoro już ktoś przyszedł do kościoła, to nie po to żeby pospać w ławce – wygodniej się śpi we własnym hamaku – nikt się więc nie ociąga. Wierni odpowiadają bardzo głośno, a śpiewają na całe gardła. Wszyscy!
Nikt nie mruczy pod nosem. Nikt nie milczy. Ba, odbywa się coś w rodzaju wyścigów – kto głośniej i kto szybciej.
Wspólne Ojcze Nasz i Wierzę odmawiają przekrzykując i wyprzedzając jeden drugiego. Powstaje z tego kompletny bałagan – nie mówią równo, tak jak my, lecz każdy po swojemu.
Ale czy wspólna modlitwa zawsze musi oznaczać wspólny rytm?
Dla nich „razem” oznacza mówić to samo w tym samym czasie i miejscu. Na tym koniec – równo być nie musi, bo wypowiadanie słów równo charakteryzuje wojsko, a nie lud boży zgromadzony dobrowolnie.
Latynosi bardzo często wchodzą księdzu w słowo – wyprzedzają go o pół kroku i odpowiadają jeszcze zanim ksiądz skończy swoją frazę. Wygląda to tak, jakby chcieli udowodnić, że wiedzą co powinno być za chwilę, że każdy z nich umie słowa kolejnych pacierzy – ksiądz jeszcze nie skończył, a oni już odpowiadają. Jak gromada szkolnych prymusów.
Na początku mnie to denerwowało, gubiłem się, złościłem, ale teraz, po latach, „ścigam się” tak jak oni, bo zrozumiałem, że to nie jest wyścig człowieka z człowiekiem, ale wyścig do Pana Boga.
KARAIBSKA PASTERKA
Wszystko zaczęło się w Acapulco – nad Pacyfikiem. A potem ktoś przeniósł tradycję przez góry i tak trafiła na Karaiby Tam zapuściła korzenie. I kwitnie. Raz w roku w wigilię Bożego Narodzenia. Posłuchajcie…
Najbardziej rodzinne i radosne święta spędzałem sam. Bez najbliższych, bez choinki, bez śniegu – przeciwnie, dookoła palmy i tropikalny żar. Turkusowe fale morza, piach bielusieńki jak mąka i tak samo miękki. Roześmiane twarze turystów z całego świata. Opalone, wesołe, ale obce. A tu zbliża się pora Wieczerzy Wigilijnej.
Podzieliłem się opłatkiem sam ze sobą i poszedłem na spacer. Nie miałem żadnych konkretnych planów, ot, włóczyłem się bez celu. I doszedłem do odległej dzielnicy miasta, obcej i trochę groźnej – tu mieszkała biedota: Metysi oraz Indianie, wszyscy wiecznie poszukujący jakiegoś dorywczego zajęcia.
Ich domy to budki z desek wyrzuconych przez morze albo przez budowniczych luksusowych hoteli. Dachy – blaszane wprawdzie, ale też z odzysku – zrobione z porozwijanych beczek na ropę. Cała dzielnica skonstruowana z odpadków, a mimo to piękna w oczekiwaniu na narodziny Boga.
Wszędzie w tej biedzie widać było staranność świątecznych porządków. Dziko rosnące palmy ustrojono lampionami zrobionymi z kolorowych butelek. Ludzie paradowali w okropnie dziurawych ubraniach, ale czyści i uśmiechnięci promiennie. Jakby ich bieda miała się skończyć tej nocy. Wyszorowany brud. Bałagan ułożony w równiutkie kupki. Bogato zastawione żebracze stoły .
Читать дальше