Ale tylko od środka. Od zewnątrz hotelik wyglądał jak warownia – wszędzie solidne kraty, druty kolczaste, a nad recepcją informacja, że dookoła pełno złodziei, za co hotel nie ponosi żadnej odpowiedzialności, i że w mieście często nie ma prądu ani wody, za co hotel tym bardziej nie ponosi odpowiedzialności. Generalnie proszę się więc dobrze pilnować, co najłatwiej robić w ogóle nie wychodząc z hotelu.
Zapytano mnie, czy chcę mieszkać na pierwszym piętrze, czy na ostatnim, to znaczy drugim?
Wybrałem pierwsze. Drugie było wprawdzie bardziej przewiewne, ale leżało bezpośrednio pod rozgrzanym do czerwoności blaszanym dachem. (Ponadto na pierwsze łatwiej dojść – w Georgetown temperatura nie lubi spadać poniżej 30 stopni Celsjusza, a wilgotność zawsze trochę przypomina pralnię.)
Wchodzę do mojego pokoju i co widzę? Kolejne ogłoszenie:
Prosimy nie pluć na podłogę
– pod spodem też mieszkają ludzie,
/ – /DYREKCJA
Biegiem poleciałem z powrotem do recepcji z prośbą o przeniesienie pod sam dach.
– Tak żeby nade mną już nikt nie mieszkał. Bardzo proszę żadnych pomieszczeń w stylu sypialenka dla kucharki, albo suszarnia na pościel. Nade mną ma być już tylko dach, a potem niebo.
Żadnych plujących po podłodze.
A oni – ci z recepcji – chyba się nawet ucieszyli, że zwolniłem pokój na niższym piętrze, bo w ramach rekompensaty za rozgrzaną blachę dostałem kluczyk do osobnej łazienki. (Pozostali goście mieli jedną łazienkę dla wszystkich i czasami czekali w kolejce.)
Wchodzę do tego mojego prywatnego prysznica, a tu na środku podłogi stoi wiadro z wodą oraz miseczka do polewania. Niespecjalnie mnie to zdziwiło, bo w całej Ameryce Łacińskiej jest to standard. Jedynie najlepsze hotele stać na własne zbiorniki i pompy – wtedy zawsze mają bieżącą wodę – w pozostałych napełnia się wszystkie dostępne wiadra, kiedy w miejskim kranie raczy na chwilę zaistnieć ciśnienie.
* * *
Inny standard to ciepła woda podgrzewana prądem tuż nad głową biorącego kąpiel. Na rurę sterczącą ze ściany nakręca się specjalne urządzenie z grzałką i podłącza napięcie. (Wysokie napięcie!
– nie żadne tam 12V tylko od razu 110 albo 240.) Sterczące druty, zawsze skręcone byle jak, zaizolowane plastrem albo wcale, i człowiek już nie wie, czy to co czuje na plecach to gorące kropelki, czy też kropelki są zimne, ale przebicia gorące.
* * *
Patrzę na to wiadro i miseczką ale oprócz tego widzę, że ze ściany sterczy rura, a obok rury zawór. A więc jest szansa, że będę miał coś w rodzaju prysznica! („ Coś w rodzaju” ponieważ na rurze nie było żadnej siateczki atomizującej, a więc chlustało z niej ordynarnie, jak z ogrodowego szlaucha.)
Zastanowiło mnie tylko, po co na zaworze ktoś powiesił pogrzebacz? Czy mam tu gdzieś rozpalić piec, żeby podgrzać wodę?
Dowiedziałem się chwilę potem…
…kiedy odkręciłem kran, z rury wyprysnął na mnie zielony wąż…aał… długości około pół metra… podobno zupełnie niegroźny…
Ale o tym powiedzieli mi dopiero
dwa
piętra
niżej
– w recepcji – kiedy tam dobiegłem z wrzaskiem na ustach i pogrzebaczem w ręku. Wąż został na górze, chyba zatłuczony, ale nie byłem pewien i…
– …NA PEWNO NIE MAM ZAMIARU SPRAWDZAĆ TEGO OSOBIŚCIE!!! Jasne?!
Kiedy już się trochę uspokoiłem, pani recepcjonistka niedbałym ruchem wyciągnęła spod lady hotelowy ręcznik i zapytała:
– Czy może miałby pan ochotę owinąć biodra, Seńor? Miałem ochotę.
Miałem baaardzo wielką ochotę.
(Pogrzebacz był zdecydowanie zbyt wąski, a poza tym, przy pierwszej odruchowej próbie, puknąłem się nim…ał… w kolano.)
Poza ręcznikiem, przydałby się jeszcze jakiś kubełek na głowę, bo moja twarz rozkwitła płomiennie i buchała gorącem, jak wspominany wcześniej blaszany dach.
Taki czerwony jak wtedy nie byłem nigdy wcześniej ani nigdy potem.
CZĘŚĆ 6 GRINGO WŚRÓD DZIKICH ZWIERZĄT
Nie napisałem tu jeszcze Opowieści o przyrodzie, prawda?
Dotkliwy brak zwierząt. W pobliżu nas, pośród drzew, nie przemknął nigdy cień jaguara. Nie wyskoczył nam pod nogi rozjuszony tapir. Ścieżki nie przeciął z sykiem jadowity zygzak żararaki. Ani na gałęzi nad głową nie pojawiła się oczekująca ze spokojem anakonda. Nie przypominam sobie nawet porządnego pająka czy małej drużyny czerwonych mrówek, które by nam wlazły do hamaka… Ze zwierząt najwięcej tu było ludzi.
Poza tym – kompletny brak flory. Ani jednej ekstatycznej uwagi na temat roślin splątanych w bujnym ogrodzie tropikalnej puszczy. Brak gąszczy, pnączy, lian, dzikich ostępów, zielonych piekieł… Pojawiło się wprawdzie kilka skórzastych liści, których lepiej nie dotykać, bo mogą…aał… uszczypnąć, aleśmy je szybko potraktowali maczetą i poszli dalej.
Nie przypominam też żadnych uniesień (i towarzyszących im zwykle egzaltowanych pisków) na temat ptaszków mieniących się tęczowo barwami kolorowych piór, kiedy biorą kąpiel w perlistej wodzie albo furkają w promieniach słonecznych. Ptaszków zdecydowanie nie było… No dobra – jeden. Ale on tylko robił truk – truk, a potem szybko odlatywał. (Zawsze jakoś tak tuż przed burzą.)
Ani razu nie pojawiło się zachwycone cudem natury pochylenie nad lepkimi od nektaru kielichami egzotycznych kwiatów, które odurzają swoim słodkim zapachem tak, że…
… Głowa boli i tyle.
Nie było motyli wielkich jak patelnie…
Wielu rzeczy nie było.
To znaczy one były TAM – w miejscach, które opisuję – natomiast nie było ich TU – w miejscu gdzie je opisuję, czyli na kartach tej książki. Dlaczego?
Kiedy człowiek posiedzi miesiąc, dwa w dżungli, zaczyna się zachwycać zupełnie innymi rzeczami niż otaczająca go przyroda [Przypis: Z tym słowem mam kłopot – nie wiem, czy aby na pewno Autorowi chodziło o przyrodę „otaczającą”, czy może o „osaczającą”.
Tekst spisuję z rękopisu, a on jest miejscami niewyraźny. Dotarł do mnie w formie kilku szkolnych zeszytów w kratkę zapisanych (właściwie nagryzmolonych) naprzemiennie w trzech językach – po hiszpańsku, angielsku i trochę po polsku. Ponadto między kartki powtykano dodatkowe zapiski na luźnych serwetkach, odwrotnych stronach etykiet od oranżady, wywiniętych papierowych torebkach (w których wcześniej były frytki) oraz na rozłożonych pudełeczkach po lekarstwie na malarię.
Kwestii „otaczająca” czy „osaczająca” nie sposób już dziś rozstrzygnąć, z dwóch powodów: Pierwszym jest to, że Autor nie pamięta, co wtedy miał na myśli. Drugim jest rozległa plama po keczupie, którym polano frytki, [przyp. tłumacza]]. Na przykład prostą konstrukcją krzesła (najlepiej żeby było wyściełane); albo zasadą działania naczyń połączonych, na końcu których zainstalowano prysznic.
Przyrody jest w tropikach tyle, że najczęściej trzeba się od niej oganiać albo przez nią przedzierać i wtedy nie ma już czasu na zachwyty. W tych warunkach to, co określa się jako „zbliżenie z naturą” polega zwykle na tym, że albo my przed nią uciekamy, albo ona przed nami. [Przypis: Są oczywiście wyjątki. Na przykład dobrze uwędzony udziec tapira albo pieczeń z kapibary (będące bez wątpienia częściami natury). Wtedy nikt nikogo nie goni, nikt też nie ucieka – wszyscy gromadzą się wokół ogniska i uczestniczą we wspólnym posiłku – a zbliżenie jest… jakby to powiedzieć… doskonałe. Bo czy można być bliżej kogoś niż kiedy się go ma w żołądku?
Читать дальше