Tym bardziej że wcale nie domagają się uznania swoich ślubów przez państwo – wystarcza im dyskretny ceremoniał religijny. No i nie bardzo jest ich za co karać – prawo nie zabrania tego, co robią, czyli dobrowolnego łączenia się ludzi we wspólnoty. Choćby zasadą takiego związku było dzielenie łoża z kilkoma kobietami, wspólne prowadzenie domu i wychowywanie dzieci.
Wielu mormonów uważa, że ich przodkowie wyprzedzili swój czas, a świat, który wciąż ich piętnuje za „niemoralne” obyczaje, niedługo przyzna im rację. Zwolennicy wielożeństwa spokojnie czekają na jego zalegalizowanie.
– To się musi stać prędzej czy później – mówią.
Pewien Arab – nazwijmy go Hassanem – wierny wyznawca islamu, wyemigrował ze swego kraju ojczystego do Kanady. Był bardzo bogaty, a w Kanadzie zainwestował tyle pieniędzy, że przysługiwało mu automatycznie obywatelstwo. Zmienił więc paszport, a potem, już jako Kanadyjczyk, zaczął się ubiegać o obywatelstwo dla swojej najbliższej rodziny – kilkorga dzieci i… DWÓCH żon.
Władze nie bardzo wiedziały co z tym fantem począć, gdyż Ustawa o łączeniu rodzin nakładała na nie obowiązek przyznania obywatelstwa dzieciom i żonie. Niestety przepisy nie mówiły, czy każdej żonie, czy tylko jednej.
Najpierw więc przyznano obywatelstwo tej poślubionej jako pierwsza, uznając drugą żonę za konkubinę. Potem Kanadyjczykami zostały wszystkie dzieci (ze względu na ojcostwo Hassana także dzieci „konkubiny”). Na końcu zaś do nieletnich dzieci dołączyła ich biologiczna matka – druga żona Hassana.
Urzędnikom wydawało się, że to salomonowy wyrok – cała rodzina została połączona zgodnie z Ustawą, a jednocześnie nie połączono – przynajmniej oficjalnie – drugiej żony z jej mężem.
No i tu się zaczęły schody:
Hassan, jego dwie żony i wszystkie dzieci, to dzisiaj pełnoprawni obywatele Kanady. Mężczyzna, zgodnie z ustawodawstwem kraju swego pochodzenia, wziął dwa legalne śluby. Dopiero potem przybył do Kanady – z pokaźnym majątkiem, który w dobrej wierze zainwestował. Konstytucja nowej ojczyzny zabrania dyskryminacji ze względów religijnych, kulturowych, rasowych itd. – dlatego do Sądu Najwyższego trafiła pierwsza sprawa o legalizację poligamii.
Mormoni siedzą cicho i cierpliwie czekają na rozwój wypadków. Wiedzą, że globalizacja prędzej czy później MUSI doprowadzić do uznania dobrowolnych związków więcej niż dwóch osób za takie samo małżeństwo jak na przykład związek dwóch osób tej samej płci.
Ludzie mówią, że całe miasto należy do mormonów. No cóż, trochę trudno się dziwić, skoro to oni je założyli. Jest naturalne, że w ten sposób stali się właścicielami wszystkich centralnie położonych terenów. Poza tym to oni ucywilizowali pustynny stan Utah, a więc wszystkie ziemie, które są cokolwiek warte, należą , do nich – reszta to nadal słone ugory.
W centrum miasta znajduje się mormoński odpowiednik Watykanu i Bazyliki św. Piotra.
Najważniejsza jest tu Świątynia – strzeżona, jak starotestamentowy Przybytek Najwyższego na Syjonie, gdzie przechowywano Arkę Przymierza. Nawet niektórzy mormoni nie mają prawa wstępu do wnętrza, a co dopiero ja – innowierca. Przebywanie tam dozwolone jest po pozytywnym zaopiniowaniu przez innych członków Kościoła, po przejściu okresu próbnego, jakichś inicjacji itd.
– Byłem w meczecie, wlezę i tu – postanawiam sobie.
* * *
W parku otaczającym Świątynię i kilka innych budynków kłębi się ludzki tłum. Różne odcienie skóry (sporo Azjatów), różne języki (słyszę rosyjski) – może więc uda mi się wmieszać w tę ciżbę i jakoś przemycić.
Przedtem po pierwsze muszę gdzieś zdobyć czarną plakietkę z nazwiskiem, po drugie pozbyć się wszelkich oznak luzactwa w zachowaniu i ubiorze, po trzecie przybrać twarz w wyraz religijnego rozanielenia i mieć wzrok szklisty ze wzruszenia.
Plakietkę znalazłem dość szybko – leżała sobie na ziemi. Właśnie tam szukałem – w tym tłumie było tak ciasno, że przypadkowe odczepienia musiały być na porządku dziennym. Miałem sporo szczęścia, bo zgubił ją niejaki Eduardo Rodriguez ~ dużo gorzej byłoby, gdyby na plakietce widniało jakieś japońskie Masamoto, albo coś w rodzaju żeńskim. Rodriguez był w sam raz – z wyglądu mogłem spokojnie uchodzić za Argentyńczyka, a po hiszpańsku mówię płynnie i bez akcentu.
Gotowe. Teraz szybko do środka, zanim Rodriguez się zorientuje, że go nigdzie nie chcą wpuścić, i podniesie alarm.
Przylgnąłem dyskretnie do ogona jakiejś większej grupy pielgrzymkowej i razem weszliśmy w podziemia budynku, który styka się ze Świątynią, a właściwie jakby wrasta w mą od spodu. Dookoła baaardzo bogate i luksusowe wnętrza; nawet jak na Amerykę.
Pokazują nam coś w rodzaju muzeum – portrety sławnych mormonów (sami mężczyźni), wielkie obrazy w złotych ramach przedstawiające wybrane sceny z Księgi Mormona, jakieś stare radła i koła wozów drabiniastych, którymi 12 tysięcy Ojców Założycieli przybyło do Utah…
Kończymy w sali edukacyjnej – pełno komputerów do indywidualnego studiowania historii, w dowolnym języku i zakresie (po polsku też).
– Chciałbyś wejść do Świątyni? – słyszę nagle tuż przy swoim uchu.
Podskakuję przestraszony i odwracam się gwałtownie. Przede mną stoi brzydka jak nieszczęście dziewczyna o uśmiechu pięknym jak jutrzenka.
W odpowiedzi tylko kiwam głową.
– No to chodźmy.
Poszliśmy.
Kilka korytarzy, ozdobna klatka schodowa i w końcu przestronny hali, który zagradza gruba pluszowa lina. Po drugiej stronie ogromne drzwi. Zamknięte na głucho.
– Dalej nie wolno. Mnie też. A teraz oddaj plakietkę, „Rodriguez” – powiedziała brzydula i osłodziła wszystko pięknym uśmiechem.
– Po czym poznałaś?
– Prawdziwy mormon nie przyszedłby tu w pojedynkę, a ciebie wcześniej widziałam, jak się kręcisz po terenie sam.
Potem dobiła mnie ostatecznie mówiąc:
– Wiesz, że nawet jako zwykły turysta, mogłeś bez przeszkód obejrzeć wszystkie te miejsca, które zwiedzałeś jako Rodriguez?
– Naprawdę?
– Tak. Możesz też przejść przez te drzwi, ale przedtem musiałbyś wstąpić do naszego Kościoła.
– A mógłbym potem mieć dwie żony? – zapytałem, by sprawdzić czy mormonki mają poczucie humoru.
– Zastanówmy się… Owszem. Pod jednym warunkiem: że pierwszą weźmiesz sobie ładną, ale głupią, a tą drugą do pary będę ja.
Władze federalne USA przez wiele lat żądały od mormonów zaprzestania dyskryminacji rasowej – jeszcze całkiem niedawno Kościół ten nie przyjmował Murzynów. Sprawa uległa radykalnej zmianie, kiedy okazało się ile korzyści (także materialnych) przynosi mormonom rozszerzanie kultu na cały świat.
Niechętni Murzynom, od początku bardzo cenili Indian, uważając ich za potomków starożytnych plemion biblijnych opisanych w Księdze Mormona – Jeredów i Lamanitów.
Ci pierwsi – Jeredowie – przybyli na nowy kontynent zaraz po upadku wieży Babel i dali początek cywilizacji Majów; po kilku tysiącach lat ulegli całkowitej zagładzie.
Drudzy – Lamanici – dotarli do Ameryki dużo później i od nich wywodzą się współcześni Indianie dżungli i prerii.
W starożytnych legendach ludów Ameryki Środkowej pojawia się często potężny władca o białej skórze i włosach. Indianie nie mieli zarostu – on ma brodę i wąsy. Ponadto przekazy podają, że przypłynął przez morze – od wschodu. Ten, kto znajdzie dowody, że ów władca był postacią historyczną i pochodził z plemienia Jeredów, potwierdzi tym samym historyczność Księgi Mormona.
Читать дальше