Znają dżunglę, tak jak ja znam układ pokoi w moim domu Trafiają wszędzie bez trudu i nic złego ich tu nie zaskoczy Znają tez język hiszpański (trochę) oraz (płynnie) kilka indiańskich na – rzecz\ popularnych w okolicy Są moimi tłumaczami, tragarzami i ruchomą spiżarnią. (Na wyprawę łatwiej zabrać myśliwego, kule i proch niż dwumiesięczny zapas żywności) Poza tym pełnią rolę aniołów stróżów . [Przypis: Oni sami określają to słowem mamka któremu zawsze towarzyszą tłumione chichoty i uszczypliwe komentarze kierowane pod adresem naszego Autora [przyp. tłumacza]]
Codziennie, choć najczęściej o tym nie wiem, ratują mi życie – omijają niebezpieczeństwa, których sam nigdy bym nie dostrzegł.
Czasami mi je pokazują:
A to jakaś mała kolorowa ząbka, która strzyka kwasem I jak trafi w czyjeś ciekawskie oko, to staje się ostatnią rzeczą na którą człowiek patrzył.
A to jadowity pająk, który skacze na ludzi. Najchętniej na czubek głowy, albo za kołnierz. I oczywiście staje się ostatnią rzeczą, która na nas skoczyła.
A to sprytnie ukryte pod gałęzią gniazdo szerszeni, które właśnie mieliśmy, przez nieuwagę, strącić ramieniem. (W porównaniu z resztą towarzystwa szerszenie są właściwie niegroźne – to, w co ugryzą, po prostu strasznie boli i puchnie. Chyba że dopadnie nas kilkanaście szerszeni na razzzzz.) Najlepsza rada, kiedy atakują, to skakać do wody.
A w wodzie czekają kolejne atrakcje: płaszczki z trującym kolcem, piranie z zębami jak żylety, węgorz elektryczny (350V)…
* * *
O nie! Zdecydowanie nie mogłem pozwolić, żeby moi przewodnicy zwątpili w to, że wiem co robię i dokąd zmierzam.
– Zostawiamy łódź – powiedziałem zarzucając sobie plecak na łamię – i idziemy wzdłuż strumienia. Tam na końcu JEST wioska Dzikich!
Tym razem – całe szczęście – naprawdę była. [Przypis: A o innym razie – kiedy wioski nie było – opowiemy innym razem. Ta książka ma być pouczająca i WESOŁA, a tamta historia kwalifikuje się do kategorii bardzo pouczających, ale zupełnie nieśmiesznych. Nawet po kilku latach, kiedy człowiek już ochłonął, nabrał odpowiedniego dystansu do niemiłych wydarzeń i bard/o chce |e opowiedzieć w taki sposób, żeby przynajmniej w oczach słuchaczy wyjść na bohatera.]
Posłuchajcie…
Wyprawa pełną gębą zaczyna się dopiero wówczas, kiedy piroga pozostaje na końcu strumienia, a my ruszamy dalej na piechotę. Z przodu machetero sprawnymi uderzeniami karczuje szlak przez puszczę. Przy okazji odpędza pająki, węże i małe kolorowe żabki.
Z tyłu maszeruje portem – tragarz. Jest tak obładowany, że powinno go wgnieść do pasa w błoto, a jednak jakoś idzie i nawet nie stęka.
Pośrodku tej małej karawany ja, czyli gringo.
Daleko przed nami, a może w tej chwili gdzieś z boku lub z tyłu, krąży jeszcze myśliwy w poszukiwaniu kolacji.
I tak przez cztery długie dni. Romantyczne, prawda?
* * *
W książkowym opisie i we wspomnieniach; w opowieściach snutych przy kominku – wtedy to nawet bardzo romantyczne. Natomiast kiedy się tam jest – no cóż… – na miejscu wszelki romantyzm sytuacji przesłaniają sprawy o charakterze raczej pospolitym niż wzniosłym. Różne takie nie cierpiące zwłoki. [Przypis: No i po co ten imiesłów? Zwłok) właśnie na tym polegają, ze nie cierpią. Jeżeli już, to robią to ZANIM staną się zwłokami, [przyp. tłumacza] Bardzo Państwa przepraszam – tłumacz czasami wymyka nam się spod kontroli To dlatego ze jest tylko tłumaczem, a nie Autorem i to go trochę szczypie w ego. [przyp. Autora]
Na przykład swędzenie. Takie, które trzeba natychmiast podrapać, bo inaczej się od tego zwariuje. A jednocześnie drapać nie wolno, bo pod naszymi paznokciami czyhają brud, smród i paciorkowce.
Albo pleśń na skórze w miejscach, gdzie przebiegały paski od plecaka. Kleszcze, wczepione tam, gdzie wzrok nie sięga, więc nie da się ich pousuwać samodzielnie – trzeba poprosić o pomoc któregoś z towarzyszy podróży. (A potem wypada mu się jeszcze odwzajemnić.)
Pamięć ludzka działa jak detergent – wypiera ze wspomnień wymienione przed chwilą prozaiczne prawdy, a pozostawia tam jedynie zgrabną osnowę wydarzeń. Z grubej, zgrzebnej tkaniny – z której można by szyć wory pokutne – pozostaje zaledwie muślinowy woal, zwiewny i romantyczny tiul. Wybielona firanka w miejscu, gdzie oryginalnie wisiała żelazna kurtyna.
Rzeczy takie jak świergot cykad, śpiew ptaków, gonitw)' małp, zapachy leśnych ziół, kolory motyli o skrzydłach wielkich jak patelnie – to wszystko i jeszcze dużo więcej dodaje się do tej muślinowej osnowy dopiero po powrocie. Opowieść tka się kawałek po kawałku z różnych oderwanych nitek. Zbieraliśmy je starannie przez całą drogę i upychaliśmy po kieszeniach pamięci właśnie w tym celu – żeby ubarwić półprzeźroczysty tiul, żeby je potem wpleść w tych miejscach, w których nam zabraknie tła – i wtedy Opowieść zaczyna wyglądać romantycznie. Prezentuje się jak arras.
Gdybyśmy pamiętali wszystko tak, jak się zdarzyło naprawdę, wówczas uczciwą relację z niniejszej wyprawy trzeba by zawrzeć w jednym bardzo topornym zdaniu: Szliśmy cztery dni i cały czas swędziało.
Romantyzmu w nim tyle, co poezji w ziemniaku, ale tak właśnie było – cztery dni swędziało, a myśmy szli, i szli, i szli. I nikomu nie wolno się było drapać.
* * *
Wreszcie doszliśmy. DOTARLIŚMY. [Przypis: Potem – przy kominku – ten kawałek się jeszcze dopracuje literacko Dołożymy różnych takich „kompletnie wyczerpani, ale szczęśliwi „, „po przedarciu się przez krwiożercze…” O, to jest to! – „krwiożercze” są niezłe – muszę sobie zapisać.]
I – jak to zwykle bywa, w chwilę po odnalezieniu wioski Dzikich – w tym momencie skończyła się wyprawa, a zaczęło odkrywanie nieznanego świata. Czynność frapująca, choć niezwykle żmudna. Złożona z wielu małych kroczków.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do rzeki. Mieli tu rzekę! Porządną – bieżącą.
Nie łączyła się z naszym strumieniem (właściwie naszym rowem błotnym, ale mech już mu będzie strumień). Z mapy oczywiście nie wynikało nic na ten temat – pusta zielona plama – należało jednak przypuszczać, ze w ciągu ostatnich czterech dni przekroczyliśmy jakiś dział wodny i jesteśmy teraz w innym zlewisku.
W Amazonii działy wodne przekracza się niepostrzeżenie – to nie Europa, gdzie się trzeba wspinać na góry – tutaj wystarczy kilkunastometrowy pagórek Amazonka na długości kilku tysięcy kilometrów opada zaledwie o sto metrów!
Na razie nie zastanawialiśmy się nad kwestią powrotu – czy będziemy się przedzierać do naszej pirogi (znowu cztery dni), czy może lepiej wziąć którąś z tutejszych i spływać nową rzeką, bo przecież w końcu i tak musimy wylądować na Amazonce. Pytanie, czy ta druga droga nie poprowadzi nas za bardzo naokoło, zostawiliśmy sobie na później. Teraz żyliśmy chwilą.
Zrzuciliśmy ubrania i staliśmy po kolana w rzece namydlając całe ciało. Proste szare mydło świetnie wygania kleszcze, koi ukąszenia moskitów i pierze koszule (gumiaste od wypoconej soli). Poza tym nie truje ryb, bo nie zawiera detergentów, perfum, sztucznych barwników etc. Dlatego na własny użytek zabieram mydło szare. Pachnące i kolorowe w niewielkich ilościach rozdaję Indiańskim kobietom.
Błoga. Błoga chwila Niech trwa godzinami. Stać tak sobie i nie myśleć o niczym – o żadnym drapaniu – po prostu chłonąć błogość.
Читать дальше