– !!! Uuuuuaaa
.
.
.
Brzeg się urwał i pojechaliśmy. Kupa błota i ja. Plecak zaraz za nami.
.
.
.
Dłońmi osłaniałem kark a łokciami głowę. Było bardzo stromo i wysoko.
Co jakiś czas pod moimi nerkami dawały się poczuć sporej wielkości kamienie…aał… Boleśnie.
Z górki na pazurki, a jednak nie było mi jak na saneczkach. Błoto niosło coraz szybciej, a przed sobą widziałem tylko tajemniczą plątaninę tropikalnej roślinności. Groźną plątaninę.
W Polskim lesie człowiek by się chwycił pierwszej lepszej gałęzi albo korzenia i już – ale nie tu. O nie! Nie wolno! Po drodze mijaliśmy (plecak był tuz za mną i czasami walił mnie w kark) wystające korzenie – były uzbrojone w bardzo solidne kolce. Zostawiałem na nich kawałki ubrania i skóry. Gdybym o któryś z tych korzeni zaczepił nogą to przy rej prędkości ja pojechałbym dalej a noga została.
Nie wiedziałem tez co mnie czeka na dole. Nad samą rzeką na pewno jest wiele połamanych pni. Ostrych. No a jeżeli wyląduję w wodzie taki podrapany i pokrwawiony to natychmiast przypłyną piranie. Zanim ucieknę na brzeg objedzą mnie do kości (Jeżeli sobie nic nie złamałem i w ogóle będę jeszcze w stanie uciekać). Porządne stado piranii pożera krowę w dziesięć minut. Oczywiście takie stada zdarzają się tylko w Amazonii a tu są dużo mniejsze i sporadyczne ale…
…ale są
…CHLAPS… i szszszuuuu…
po wodzie. A jednocześnie po dnie bo Usumacinta w tym miejscu okazała się bardzo płytka.
– Może ona i święta – pomyślałem – ale całkiem niepozorna. Szczególnie teraz pod koniec pory suchej.
Rozejrzałem się dookoła. Oceniłem swoją sytuację (która nie była tragiczna – kilka stłuczeń i zadrapań oraz poprute ubranie). Oceniłem odległości I stwierdziłem z całą pewnością że jestem już za granicą.
– A więc udało się! Wreszcie, po raz pierwszy w życiu, wjechałem do Gwatemali. (Szkoda tylko że na tyłku)
Były zachwycające.
Całe pozarastane mchami pleśnią tropikalnym bluszczem i ogromnymi włochatymi liśćmi które wydzielały intensywny kiszony zapach…aał… I parzyły nieostrożnych przy dotknięciu łodygi.
Mój aparat fotograficzny przetrwał jazdę ze skarpy zawinięty szczelnie w całą resztę zawartości plecaka. Nie uszkodził go żaden kamień. Nie przesiąknęła do niego ani kropelka wody. Więc teraz w euforii odkrywcy po prostu pstrykałem film za filmem.
Mury świątyń porozsadzane przez potężne korzenie -pstryk – - pstryk -. Białe kamienie -pstryk – obrobione setki lat temu przez nieznanych rzemieślników -pstryk – walały się wokoło u bezładzie. Zwrotnikowy las pożarł dzieła starożytnej kultury. Pożarł – pstryk – strawił -pstryk – i wypluł nędzne resztki.
Ale jeżeli to są nędzne resztki to jakże wspaniałe było to miasto przed swoim upadkiem… BUM w objęcia… BUM puszczy… BUM – marzyłem otoczony scenerią jak z filmów o czarodziejach i zaginionych cywilizacjach, gdy nagle do mojej świadomości zaczęła się natarczywie dobijać pewna trzeźwa myśl.
Była jak chrzęszczące ziarenko piasku, które zatrzymuje rozpędzone trybiki zegarka. Jak pyłek pod powieką co przeszkadza patrzeć. Wreszcie przedarła się przez firany i woale marzeń i wrzasnęła mi w samym środku głowy:
– A GDZIE TERAZ JEST RZEKA????
– Jak to gdzie? – zacząłem się nerwowo rozglądać dookoła tam gdzie była. No właśnie… tego… a gdzie była?
Wszędzie ruiny. To tu to tam górka, ale nigdzie dołka który wskazywałby na korytko rzeczki.
Na razie tylko lekko zaniepokojony, spróbowałem odnaleźć własne ślady – one mnie zaprowadzą. I udało mi się to dość łatwo. Problem polegał na tym że ślady były wszędzie i prowadziły we wszystkich możliwych kierunkach. Łaziłem już po tych ruinach od dobrych kilku godzin w amoku odkrywcy, który po długiej wędrówce i utracie nadziei dociera jednak do swego El Dorado – i te też nie wiedziałem w którą stronę wracać.
Wlazłem na najwyższe wzniesienie i patrzę dookoła. Nic z tego wszędzie tylko gęsty las. Zielono i tyle. To są tropiki. Busz, Bardziej suchy niż na równiku, bardziej kolczasty i szeleszczący, ale równie splątany. Widoczność kilkanaście metrów.
Zacząłem więc zataczać kręgi wokół rożnych punktów orientacyjnych. Też bez rezultatu. Właściwie nie – coś z tego wynikało. Mianowicie narastające przekonanie że zgubiłem się naprawdę.
Żołądek wy pełniła mi twarda bryła strachu.
Nagle poczułem że gdzieś bardzo blisko w zaroślach za moimi plecami siedzi przycupnięta i gotowa skoczyć na mnie w każdej chwili wielka kosmata obezwładniająca p a n i k a. Jeżeli mnie do padnie wtedy koniec.
– Muszę coś zrobić. Natychmiast. Jakoś się ratować.
Wstałem gwałtownie. Pozbierałem w sobie (na tyle na ile mogłem) i ruszyłem na wprost gdzieś dojdę a od siedzenia na pewno się człowiek nie posuwa naprzód.
Nie wiedziałem gdzie jestem. Poza tym że byłem na ogromnym pustkowiu w bezludnym stanie Peten. To jedno z tych miejsc na kuli ziemskiej gdzie mieszka o wiele mniej ludzi niż jest kilometrów kwadratowych powierzchni. I nie bez powodu bo na tych kilometrach kwadratowych nie ma nic w pobliżu czego ktoś chciałby mieszkać. No a poza tym coś trzeba jeść a mówiąc najbardziej delikatnie Peten nie jest ziemią która żywi. Chyba że potrafimy zadowolić się dietą złożoną z owadów. Ooooo wtedy Peten daje nawet szansę przytyć.
Gryzło i bzyczało wszędzie. Myślę że stanowiłem tu dawno nie widzianą atrakcję – człowiek pełen krwi pokryty cienką skórką którą łatwo przekłuć Albo się przez nią przegryźć.
Wtedy po raz pierwszy poznałem heheny – owady które nie kłują tylko się wgryzają.
A potem chłepczą taplając mordy w wy pływającej krwi. Żeby im za wcześnie nie zakrzepła plują na lewo i prawo czymś takim co przy okazji wywołuje swędzenie Po jedzeniu odlatują i zostawiają na pamiątkę maleńki czarny punkcik wielkości takiej jak one same. Ten punkcik to skrzep. (Zostawiają też oczywiście – bo jakżeby inaczej swędzenie. Jego wielkość jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości hehena). [Przypis: Autor ma na myśli maleńkie owady w typie naszych meszek. W oryginale hiszpańskim to jejenes [wym. hehenes], liczba pojedyncza jejen [wym. hehen].
Pozwalam sobie spolszczyć tę nazwę na „Heleny” (a więc zgodnie z ich wymową) Dlaczego? Po pierwsze dlatego że jejen nie ma odpowiednika w naszym języku a w formie „hehen” łatwiej go będzie odmieniać. Po wtóre swoim zachowaniem heheny przypominają hieny – są wredne, krwiożercze i atakują stadami, a kiedy jest już po wszystkim na horyzoncie zostają tylko maleńkie czarne punkciki [przyp. tłumacza]]
Było ich pełno W każdym razie tak myślałem wtedy. Kilka lat później nad Orinoko przekonałem się że pojemność słowa pełno jest dużo większa A całkiem niedawno nad rzeką Kuruca w Brazylii, odkryłem ,że jest nieograniczona – tych małych muszek było tam tyle, że mimo czterdziestostopniowego upału zakładaliśmy na siebie wszystkie nasze ubrania, zapinaliśmy szczelnie pod samą szyję, a na stopy, dłonie i głowy wkładaliśmy woreczki foliowe.
Szedłem przed siebie.
Coraz bardziej zaniepokojony. Przecież zdecydowałem się prze – kroczyć granicę „na dziko” przede wszystkim dlatego, ze w tej okolicy nie ma żywej duszy. Jak więc teraz znajdę pomoc? Kto mi wskaże drogę powrotną? Jeżeli idę w złym kierunku i nie trafię na rzekę, mogę tak krążyć jeszcze wiele dni. A właściwie niewiele dni, bo żywności, którą miałem przy sobie starczy najwyżej na tydzień.
Читать дальше