Przypomniałem sobie, czego uczą w szkołach przetrwania – idź zawsze w dół, a w końcu trafisz na jakiś ciek wodny, potem, z wodą, do morza. Bardzo pięknie, tylko spróbujcie to zastosować pośród saharyjskich wydm. Albo tutaj w Górach Lakandonów (Sierra del Lacandón). Schodząc wciąż w dół, człowiek w końcu odkrywa, że jest w dole, a wszędzie dookoła jest już tylko wyżej… I co teraz?
Bez przerwy trafiałem na jary, wykroty i inne podobne. Pełne wielkich, liści pachnących kiszonką, pod którymi mogło sobie odpoczywać coś, co ma dwa zęby jadowe i kiedy dziabnie w kostkę to woła się „aał” po raz ostatni.
Zmiana taktyki – idę na słońce. To wprawdzie oznacza, że będę ciągle lekko skręcał, ale pod wieczór przynajmniej się zorientuję gdzie leży zachód.
Też głupio, bo Meksyk leży raczej na Wschodzie.
To może lepiej posiedzieć tu spokojnie i poczekać? Ale na co?
Nagle widzę: ŚCIEŻKA!
Prawdziwa, najprawdziwsza. W y d e p t a n a. Hurra!
Tylko może ona została wydeptana przez zwierzęta?
Co z tego – nawet jeżeli, to prowadzi do wodopoju, a wodopój leży nad rzeką.
No, chyba ze pójdę tą ścieżką w złym kierunku – od rzeki – wówczas zacznie się rozdwajać i w końcu tak się rozejdzie w buszu jak stare portki w praniu.
No to wtedy zawrócę. Właściwie najlepiej, jak zawrócę zaraz na pierwszym rozwidleniu…
O! Rozwidlenie. I ślady człowieka! CZŁO – WIE – KA. Żywego. Z całą pewnością człowieka, bo zwierzęta nie noszą maczet, a ni – czym innym nie dałoby się tak równo obciąć tego pieńka.
– Ale ze mnie durna pała – mruczałem pod nosem w chwilę potem, maszerując coraz szerszą ścieżką. – Przecież nie bez powodu to są Góry Lakandonów.
Lakandoni to ostatnie dzikie plemię w tym rejonie. Wielu z nich wciąż żyje w lesie, poluje z użyciem łuków i strzał, itd. Kiedy, rzadko i niechętnie, wychodzą w stronę cywilizacji i pojawiają się na przykład na targowiskach w małych meksykańskich wioskach, wzbudzają sensację. Głównie swoim wyglądem. Mężczyźni noszą giezła – długie zgrzebne suknie do kolan – i włosy do ramion. Zawsze dziko zmierzwione. Gdy komuś spojrzą w oczy, po plecach przechodzi dreszcz – ma się niepokojące wrażenie, ze wiedzą o tobie wszystko. Bez zbędnych targów wymieniają wędzone ryby i upolowane zwierzęta na to, czego im potrzeba (sól, noże, haczyki), a potem szybko znikają w lesie.
Przetrwali do dnia dzisiejszego przede wszystkim dlatego, ze na terenach, które zamieszkują, nie chce mieszkać nikt inny.
* * *
Jest wioska!
Widzę kilka chałup, dachy utkane z liści palmowych, ściany ulepione z gliny, ale na razie żywego ducha. Tylko kilka wałęsających się kur.
Idę dalej. Ciekawe, jak mnie przyjmą; czy przyjaźnie? Ale przecież i tak nie mam wyjścia.
O! Są i ludzie. Wszyscy zebrani na klepisku pośrodku wsi. Tylko czemu oni… BUM.
I znowu pewna trzeźwa myśl wpadła jak ziarenko piasku pod powiekę mojej uśpionej czujności. Zanim dotarła na miejsce, zanim zachrzęściła ostrzegawczo, zanim zdołała załomotać do drzwi mojej świadomości, musiała się przedrzeć przez cukrową watę euforii, która wypełnia mózgi wszystkich zagubionych wędrowców w chwilach, gdy niespodziewanie dla siebie samych odnajdują ścieżkę w buszu, a na jej końcu wioskę.
– COŚ JEST NIE TAK!!! – wrzasnęła w końcu, aż mi od tego zadzwoniło w skroniach. – CI LUDZIE KLĘCZĄ!!! – myśl była tuz za oczami, które otwierały się coraz szerzej, z przerażenia. – A NORMALNIE LUDZIE NIE KLĘCZĄ POŚRODKU SWOICH WIOSEK Z RĘKAMI NA KARKU!!!
Niestety wrzeszczała na próżno – o kilka chwil za późno. BUM.
– Hola gringo! – powitał mnie ktoś za moimi plecami.
Głos był miły i spokojny. Kiedy jednak spróbowałem się odwrócić, by odwzajemnić uprzejmość, poczułem, że nie będzie to mile widziane – coś twardego stuknęło mnie w środek pleców.
– Ał!
– Idziemy – zaproponował głos, a potem na moich plecach postawił kropkę kończącą tę krótką wypowiedź. [Przypis: Znalazłem potem tę kropkę. Była bardzo wyraźnie widoczną na płótnie koszuli. Nie z tuszu jak w wszystkie inne zwykle kropki kończące zwykłe zdania tylko z oleju. Takiego, którym naciera się lufy karabinów.]
Nie miałem najmniejszych wątpliwości, ze równie łatwo mógł w tym miejscu zostawić dziurę.
Samotną wioskę na pustkowiu, zamieszkaną przez grupkę Indian, którzy nie mają żadnych dokumentów, a więc nie istnieją oficjalnie jako obywatele żadnego państwa – taką wioskę bardzo łatwo najechać i splądrować. Nikt nie będzie protestował, nikt się nie dowie. Nikt, kto jest kimś – bo Indianie wiedzą, ale oni w swoich krajach najczęściej są nikim.
Wiedzą też podobno liczne międzynarodowe organizacje praw człowieka, i nawet protestują. Cóż z tego, skoro protestują w Paryżu, Londynie i Nowym Jorku, a nie w stanie Peten. I cóż z tego, skoro protestują za pomocą gardeł i zadrukowanych kartek papieru, podczas gdy gwałt dzieje się za pomocą pięści i kul z karabinów.
Guerrilla, jak każde wojsko, musi sobie zapewnić aprowizację. Oczywiście nie idzie w tym celu do sklepu i nie kupuje, tylko zdobywa przemocą. Pół biedy, jeżeli napada na transporty wojskowe – wówczas trafia swój na swego. Najczęściej jednak zaopatrzenie dla antyrządowych partyzantek wymuszane jest na ludności cywilnej.
Guerilleros wpadają do wioski, przez dzień lub dwa jedzą i balują na miejscu, a potem zabierają wszystko, co się da unieść, i ruszają w drogę.
Słowo „balują” kryje pod sobą wszystkie możliwe rodzaje gwałtu, jaki jeden człowiek może zadać drugiemu dla własnej przyjemności. A ponieważ guerrilla to wyłącznie mężczyźni, gwałt zadawany jest przede wszystkim kobietom.
Na co dzień Indianki są pogardzane jako półludzie. Jednak od święta dostrzega się w nich atrakcyjne kobiety. Właściwie dziewczynki. Jeszcze dzieci, bo te odrobinę starsze są już w pierwszej ciąży i się nie nadają „na bal”.
Po skonsumowaniu i zrabowaniu wszystkiego co się da, guerrilla odchodzi. Syta na kilka miesięcy.
* * *
Klęczałem na końcu szeregu. Obok mnie około dwudziestu mężczyzn i chłopców. Wszyscy z rękami na karku albo na głowie. Dookoła nas przechadzało się kilku bandytów z karabinami. Byli ubrani w stare mundury wojskowe, poskładane z tego, co udało się zdobyć na Meksykanach i Gwatemalczykach. Poobrywane insygnia, a na głowach zawiązane czerwone przepaski, zęby się dodatkowo odróżnić od regularnej armii.
Klęczałem, a uda mi dygotały ze strachu. Widziałem podobne sceny na filmach i zawsze kończyło się tak samo.
* * *
Nieważne, czy to Czerwoni Khmerzy w Kambodży, Viet Kong w Wietnamie, czy Sendero Lummoso w Peru - czerwone przepaski wszędzie na świecie oznaczają łatwość zabijania. Właściwie przymus zabijania, bo przecież to jedyna racja bytu rebelianta. Cóż on innego ma do roboty poza zabijaniem?
Kiedy kończy się czas zabijania, czerwone przepaski znikają. Nie są już potrzebne, bo albo ktoś zwyciężył i włożył czapkę regularnej armii, albo się zdemilitaryzował i zaczyna nosić słomkowy kapelusz. Dopóki są przepaski, dopóty jest śmierć. Zadawana lekką ręką.
* * *
– Noo, gringo – na szczęście to nie było pytanie, bo nie wiedziałbym co na nie odpowiedzieć.
Człowiek, który wciąż stał za moimi plecami, powiedział te słowa tylko po to, by na końcu postawić kolejną kropkę. Tym razem już nie przez koszulę, lecz bezpośrednio – wprost na moim karku. Dokładnie w zagłębieniu między ścięgnami szyi.
Читать дальше