– Cicho! – mówię. – Nie ruszajcie się, nie gadajcie przez chwilę, bo coś mi się przy… Palec zginam, w głowę się nim stukam. Przy co? Ach, przypomina. Ale co? Coś mi się przypomniało i zaraz się zapomniało.
A co tu tak cicho, co tak nieruchawo? Przede mną stoi posąg grubasa ambasadora z pergaminem uniesionym i z rozwartą gębą, w której złoty ząb błyszczy cicho. Wokół pełno posągów dworskich dostojników. A tu posągi mych pociech sterczą jak ulane. No tak, to przecież ja im kazałam, żeby się nie ruszali, nie gadali…
Dobrze, jedno sobie przypomniałam. A tamto coś? Co to było, że już mi zniknęło?
Za okno spozieram. Tam na niebie nocnym ognie sztuczne rysują esy floresy. Stamtąd to od rana bębni muzyka. Ta korona tak mnie ciśnie, nic sobie przypomnieć mi nie pozwala. Głowę unoszę, korona na bakier mi zjeżdża, ooo, tak dużo lepiej. Pod sufitem wielkie „M” ze złota i cyfra „$f” z brylantów. Jakaś dziwna ta cyfra, to chyba nie cyfra? Te brylanty tak błyszczą, trzeba oczy zmrużyć, żeby cyfrę odcyfrować. Dopiero teraz widać, to „50”.
Racja, to moje pięćdziesiąte urodziny.
Zza okna dobiega chór cienki grubych eunuchów: – Niech nam żyje najjaśniejsza pani, oooo, niech żyje nam!!!
…Co to było, że to miałam na końcu języka… Połknęłam, czy co?
Wiem, już wiem.
– Miranda! – wołam. Patrzę, najmłodsza moja córeczka podbiega, u kolan mi klęka. Nie… to nie to, to nie ona. Wiem, to Marika, tak, Mańka. – Marika!
Średnia córka obok najmłodszej już do kolan moich się pochyla. Nie nie nie nie, to też nie ona, to przecież była… ach tak, wiem.
– Marcelina! – wołam. Tak, to na pewno Marcelina. Nie, to też nie ona, to tylko moja najstarsza córka gnie się w wytwornym ukłonie, a za nią wszystkie dworki i wszyscy dworzanie z cicha pęk swe strojne tułuby do posadzki gną.
Nagle palcami pstrykam w grzechocie pierścieni. Wiem, wiem, oczka miała jak węgielki.
– Marysia! – wołam z triumfem. – To Marysia! Marysia, jasne, że Marysia. Tyle lat po głowie to imię mi chodziło, pod innymi imionami się chowało, gdy go sobie chciałam przy… przy… przypomnieć. Marysia.
Rozglądam się po sali.
– Gdzie Marysia? – pytam. – Czemu tu nie ma przy mnie mojej najdroższej Marysi?.
Nigdzie jej nie widzę… Znów mi się psotnica jedna gdzieś schowała.
– Nie widział ktoś Marysi?
Dworki i dworzanie głowami kręcą, oczy do sufitu podnoszą, ręce rozkładają. A to darmozjady. Do stołu to pierwsi, a jak się królowa o coś zapyta, to nikogo nie ma, żeby odpowiedział. Oho, mój pierwszy minister fałdy swej złocistej szaty wokół siebie układa, do ukłonu się przygotowuje, chyba zaraz będzie gadał, gdzie widział Marysię. No, już się ukłonił, już usta otwiera…
– Najaśniejsza pani – mówi uroczyście. – Na naszym dworze, oprócz najaśniejszych księżniczek Marceliny, Mariki i Mirandy, jest wśród dworek sześć Magdalen, jedenaście Malwin, dwie Marianny, czterdzieści siedem Matyld, dwadzieścia cztery Michaliny, trzy Moniki, jedna Maura a nawet jedna Modesta… Ale Marysi tu nie ma, żadnej Marysi my nie znamy, najjaśniejsza pani.
Skończył przemówienie, ukłonił się, a teraz szaty swoje starannie wokół siebie układa.
– Jak to jest możliwe, że nie znacie mojej Marysi, mojej najukochańszej dworki, mojej przybranej siostrzyczki Marysi??? Pytam już tylko tak, retorycznie, po nic. No, to można przejść do następnego punktu tej uroczystości, ambasador z rulonem czeka na znak, by zacząć swoją recytację… Ale nie, jeszcze mu znaku nie daję, bo ochmistrzyni moja stara poruszyła się w tłumie, jakby chciała coś powiedzieć i się zawahała.
Palcem na nią kiwam.
Już do mnie biegnie z szybkością sześciu metrów na godzinę. Kupię jej wrotki na setne urodziny. Dowlokła się wreszcie i fajt, do stóp mi przypada, w czym jej schodek podestu tronowego odrobinę pomógł.
– Pani moja najjaśniejsza – wystękuje zdyszana – wiem, pamiętam, jakżebym miała nie pamiętać Marysi, ulubienicy najjaśniejszej pani.
– To co z nią? – pytam. – Czemu jej tu nie ma?
– A bo, najjaśniejsza pani, to było na urodziny najaśniejszej pani, na piętnaste.
– Na piętnaste??? – Na piętnaste. Najjaśniejsza pani czegoś się na Marysię pogniewała, ale o co, jakoś nie pamiętam…
– Jak to o co?! – mówię i wszystko sobie zaraz przypominam, aż mi rumieniec na twarz wychodzi, przez puder się przebija. – Wiadomo! Bo mi ostatnią rodzynkę wyżarła z moich lodów, gdy ja akurat zdmuchiwałam piętnaście świeczek z urodzinowego tortu! Ale co potem? Pogniewałam się na nią, to fakt, przyznaję, ale gdzieś mi potem Marysia znikła…
– A… bo… – jąka się staruszka – najjaśniejsza pani do lochu kazała ją wtrącić, w kajdany zakuć.
– Ach, tak, no przecież – mówię, uderzając się w czoło. – Faktycznie, kazałam, bo się okropnie zdenerwowałam. Szybko mi ja tu przyprowadzić!
Kopnęło się zaraz do lochu dwóch dworzan, podczaszy i strugczaszy. Ja w ręce radośnie klasnęłam i tak mówię:
– Popatrzcie no, moi mili, jaka ta pamięć dziwna jest. W każde moje urodziny coś mi po głowie chodziło i chodziło, ale jakoś nigdy nie wylazło i dopiero teraz… Ach, ta Marysia, cóż to była za psotnica. We własnych lodach pełno rodzynek miała, a musiała moją ostatnią z moich lodów wyżreć! To co miałam zrobić? Musiałam ją ukarać, nastraszyć troszeczkę i pięć minutek w lochu w kajdanach potrzymać, żeby trochę spoważniała, żeby tę rodzynkę sobie zapamiętała… Ach, moi kochani, nawet nie wiecie, jak się cieszę, że wreszcie sobie przypomniałam i zaraz moją ukochaną, najdroższą Marysię zobaczę i przytulę.
A tu jakiś straszliwy wrzask słychać zza drzwi sali tronowej. Już dworzanie dwaj, co się do lochu kopnęli, wprowadzają wiedźmę jakąś starą, bezzębną, brudną, obszarpaną i prawie łysą.
Wiedźma szarpie się, wyje, kajdanami dzwoni.
Patrzę, a syn mój, książę, i moje córeczki księżniczki, i wszystkie dworki i wszyscy dworzanie nosy dwoma palcami zatykają.
Co tu tak brzydko pachnie? Fuj, to od wiedźmy smród ciągnie.
– Kogo żeście mi tu przyprowadzili? – pytam ze śmiechem. – Marysię mi przyprowadźcie. To jakaś pomyłka, Marysia na pewno w innym lochu siedzi.
– Tylko ta lokatorka w lochach siedziała – rzecze podczaszy. – Oprócz niej ani żywej duszy w lochach, ani martwej.
– Ale to przecież nie Marysia – mówię. – Marysia oczka miała jak węgielki i buźkę prześcipną, nader śliczną. A to jakaś ropucha, wiedźma szalona, wrzućcie ją do lochu z powrotem, żeby nam powietrza w królestwie nie psuła.
Wiedźma wrzask podnosi piskliwy, szpony pokręcone do mnie wyciąga, zaropiałe ślepia we mnie wbija. Podczaszy ze strugczaszym wyciągają ją z sali, ja chusteczką perfumowaną przed nosem macham… Furkot wielki się zrobił, bo już wszyscy chusteczkami machają, tworząc koktail zapachowy, wielokwiatowy.
– Popatrz miła, kogo nam tu zamiast Marysi przyprowadziły niezguły – mówię do ochmistrzyni staruszki. Ta głową kiwa, sole wącha, oczami przewraca, cała blada, chyba zemdleje zaraz.
– Przecież pamiętasz naszą Marysię – mówię do niej cicho. – Czyż nie słodka była?
– O tak, najjaśniejsza pani, pamiętam. To było najsłodsze stworzenie na całym dworze, oprócz, rzecz jasna, najjaśniejszej pani. A taka była do najaśniejszej pani podobna, że jak się raz najjaśniejsza pani na stroje z nią zamieniła, to nikt tego nawet nie zauważył. Pamięta najjaśniejsza pani?
– Tak? Nie pamiętam – mówię. – No, trudno, była Marysia, nie ma Marysi. Cóż, miłe są chwile wspomnień, ale obowiązki najważniejsze.
Читать дальше