Ewunia siedzi okrakiem na moich kolanach i nakłada mi kolor na powieki. Szminkuje mi usta i powleka szminkę specjalnym błyszczkiem.
Fuj, jakie to niedobre.
– Nie oblizuj się, bo ci wyrwę język – mówi Ewunia. Wstaje, cofa się. Taksuje mnie wzrokiem. Urywa pączek białej różyczki z wazonu i wpina mi go w gładko do tyłu zaczesane włosy.
– Skończone – mówi. – Teraz spójrz do lustra. Podnoszę się z krzesła, odwracam do lustra. Jakaś dziewczyna tam stoi.
To ja?
Ta piękna, poważna, dorosła dziewczyna… to ja?
W lustrze, za mną staje Ewunia. Też wystrojona i umalowana. Och, jakie my do siebie jesteśmy podobne. Jakie śliczne.
– Jesteś ode mnie piękniejsza – mówi Ewunia.
– Nie – mówię – ty jesteś piękniejsza.
– Jesteś ode mnie bardziej oryginalna – mówi ona. – Popatrz, jakie ty masz szeroko rozstawione oczy. Wylazły na wierzch, bo odsłoniłam ci czoło.
Wpatruję się w lustro.
Moje czoło… takie dziwne, takie wysokie. A oczy jeszcze dziwniejsze i takie obce. Odwracam się do Ewuni, patrzę z bliska na jej prześliczną, delikatną buzię.
– Jesteś najpiękniejszą dziewczyną na świecie – mówię.
– A właśnie że ty jesteś najpiękniejsza – mówi Ewunia. – Jesteś tak piękna, że zaraz cię zjem.
– Ja ciebie też zjem.
Zachwycone sobą, uśmiechamy się do siebie. I znowu nasze piękne oczy wędrują do lustra.
Patrzę na siebie, patrzę, i ciągle nie mogę się rozpoznać. Gdybym spotkała taką dziewczynę na ulicy, wstydziłabym się do niej odezwać. A to przecież ja. Rozchylam usta, tamta dziewczyna też rozchyla usta, bo przecież to ja.
Ja.
Mogłabym tak tu stać i patrzeć na siebie do końca świata.
Ewunia wciąga policzki i wydyma usta. Ja robię to samo i staję się jeszcze bardziej piękna, jeszcze bardziej obca.
– I co? – pyta Ewunia. Przytulam się do niej, ale ostrożnie, uważając na makijaż.
– Kocham cię – szepczę.
– A ja ciebie, księżniczko, kocham jeszcze bardziej – szepcze Ewunia. – Zobaczysz, podbijemy cały świat. Ale musisz mnie we wszystkim się słuchać.
– Tak – szepczę. W uszy kłują mnie delikatnie klipsy perełki.
– Nasze fotografie znajdą się na najważniejszych okładkach. Będziemy zarabiały pół miliona dolarów rocznie. Obiecuję ci. Tylko pamiętaj, musisz ze mną trzymać.
– Tak – szepczę, drżąc gdzieś w środku. Chyba zaraz umrę, tak mi cudownie i słodko.
– Chodźmy pokazać się do ogrodu – mówi Ewunia. – Baby pękną z zazdrości.
Ściskam jej rękę.
– Nie, wstydzę się…
– Och, nie kokietuj. Chodź.
Ciągnie mnie za sobą. Trochę się opieram, ale tylko trochę. Wychodzimy z pokoju na taras.
W głębi ogrodu jarzą się światełka żarówek. Dobiega stamtąd cicha muzyka, głosy, śmiechy. Schodzimy po schodach i, trzymając się za ręce, idziemy wśród drzew, wąską, wyłożoną płytkami ścieżką. Nogi mam jak z galarety i muszę bez przerwy uważać, żeby się nie potknąć w moich pantofelkach. Tam, w altanie, pełno ludzi. Chyba z dziesięć osób. Panie i panowie, wszyscy tacy eleganccy. Siedzą w fotelikach przy białym stole. Rozmawiają, piją coś i śmieją się. Wchodzimy z Ewunią w krąg światła, już nas zauważono. Tatuś Ewuni gwiżdże.
– O, królewny nas odwiedziły – mówi. – Prosimy, wasze wysokości.
– My jak ćmy – mówi Ewunia. – Przyszłyśmy opalić skrzydełka w ogniu waszych spojrzeń.
Już jesteśmy w altanie. Ewunia wita się ze wszystkimi. Całuje się z paniami, a panowie całują ją w rękę. Śmieją się i żartują.
– A to Majeczka – mówi Ewunia, wskazując na mnie. – Moja najlepsza przyjaciółeczka.
– Dobry wieczór – mówię cicho. Mało co, a bym dygnęła. Teraz wszyscy patrzą na mnie.
– Możemy z wami chwilkę posiedzieć? – pyta Ewunia.
– Nawet i poleżeć możecie z nami – mówi na to jeden z panów. Ogólny śmiech. Ewunia siada na białej ławeczce przy balustradzie. Wskazuje mi ręką miejsce obok siebie. To siadam, składając razem kolana. Podnoszę oczy i zaraz je opuszczam, bo nikt nic nie mówi, tylko patrzą na nas.
– Co się tak gapicie? – mówi Ewunia. – Dajcie nam po drinku, bo jesteśmy trzeźwe i się wstydzimy.
– Wlej im, Grzesiu, kropelkę dżinu do dzbanka z lodem – mówi mama Ewuni i śmieje się do nas. Wygląda ślicznie i młodziutko w białej, błyszczącej bluzce i białej, króciutkiej spódniczce. A jak się śmieje na głos, to tak fajnie się śmieje, jakby miała chrypkę.
– Jesteście naprawdę bardzo piękne – mówi do nas pani w okularach.
– Powinnyście razem wystartować w wyborach miss.
– Nie będziemy sobie robiły konkurencji – odpowiada Ewunia. Pan Grzesio, który jest całkiem siwy, ale bardzo ładny, nalewa do dwóch niskich szklanek trochę czegoś z kolorowej butelki i trochę czegoś z innej. Wrzuca tam kostki lodu i podaje nam. Spogląda na mnie z bliska. Mówię: – Dziękuję – i nie wiem, co dalej, bo spuszczam oczy. I choć jestem okropnie skrępowana, to jakoś dziwnie mi rozkosznie.
Dobrze mi tu.
Niedługo będę już dorosła. Będę sobie rozmawiała na różne tematy z innymi dorosłymi osobami. Tak, jak moja Ewunia, która w ogóle się nie krępuje. Właśnie im coś opowiada, a oni się śmieją. To cudowne siedzieć tak z przyjaciółmi letniną wieczorem w oświetlonej altanie, i gadać, i śmiać się z nimi. Oni coś mówią, ale nie wiem co, nie słucham, bo tak mi dobrze z własnymi myślami rozmawiać… Żeby tak Tadziu mnie teraz zobaczył, albo Kazik Kamiński. Ale by się zdziwił. Albo, gdyby mamusia… Zaraz by wpadła, dała mi w ucho i zaciągła do domu. E, nie, wstydziłaby się tu wejść. Za trzy lata skończę osiemnaście. Będę mamusię dalej bardzo kochała, ale nie pozwolę jej się wtrącać do mojego życia. Brzęczy lód w mojej szklance.
Przezroczyste kosteczki topią się powoli. Spoglądam w bok, a Ewunia ze swojej już prawie wszystko wypiła. To ja też podnoszę szklankę do ust, upijam łyk. Jakieś gorzkie, ale trochę słodkie. To jakaś wódka z czymś zmieszana. Jak był chrzest Zenusia, to tata się upił i kazał mi chlapnąć kieliszek wódki. Ledwo przyłożyłam usta i zaraz poleciałam wymiotować. A teraz jakoś nie chce mi się wymiotować, choć pociągnęłam taki duży łyk. W brzuszku robi mi się gorąco i przyjemnie, w głowie tak samo. Co tam, napiję się jeszcze. Hop, siup, na drugą nóżkę. Tak zawsze mówiła pani Marysia, żona pana Krzyśka, jak pili w ogródku przy siatce z tatą i panem Kamińskim. Tata mówił: „no to cyk”, albo „no to chlup w ten głupi dziób”. Pan Kamiński mówił: „no to abyśmy”, a pan Krzysiek: „za komunę, żeby nas nie przeżyła”. A potem wszyscy śpiewali chórem: „Pijmy wszyscy duszkiem, pijmy wszyscy duszkiem, z kufeleczka z małym uszkiem…” Na końcu śpiewali o chacharach.
Tu, w altanie u państwa Bogdajów, też piją alkohol, ale inaczej. Każdy ma swoją szklankę i pije, kiedy chce. I nie przekrzykują się, ani nic, tylko sobie kulturalnie rozmawiają. Ewunia łapie mnie nagle za ramię.
– Ale jestem głupia – mówi. – Przecież Grzesio może nam przetłumaczyć dokładnie.
– Co chcecie przetłumaczyć? – pyta pan Grzesio.
– Mamy taki dziwny, angielski tekst, który Majce się przyśnił. Zaraz go przyniosę.
Ewunia wstaje.
– Nie nie – mówię. – Ja przyniosę!
– To leć.
Wychodzę z altany. Zanurzam się w mrok ogrodu. I co ja bym zrobiła, gdybym została tam sama, bez Ewuni. Ktoś by mnie o coś zapytał, a ja bym nie wiedziała, co na to odpowiedzieć. Miałam szczęście, że zdążyłam ją zatrzymać. Ojej, szklankę z sobą wzięłam, jeszcze tyle w niej zostało… Zatrzymuję się na ścieżce i chlup… wszystko wypiłam. Całkiem niezłe. Postawię szklankę tutaj. Jak będę wracała, to ją z sobą wezmę. Bym się przewróciła. To te obcasy, muszę się w końcu nauczyć w nich chodzić. Ewunia włożyła tak samo wysokie, a płynie w nich, jakby była boso… Zamiast skręcić w lewo, gdzie taras i pokój Ewy… skręcam w prawo. Obejdę dom naokoło kamienną alejką, troszeczkę to chodzenie poćwiczę.
Читать дальше