– To jakiś psychopata – mówi Ewa.
– Nie. Jest bardzo dobry, jak się nie zdenerwuje, albo nie popije.
– Ale mi dobry – mówi Ewa ironicznie. Odwracam się do niej plecami.
– Rozsuń mi zamek – mówię.
– Po co?
– Bo jak pójdę w tej sukience do domu, to mamusia będzie pytała, skąd ją mam.
– To powiesz, że dostałaś ode mnie.
– Nie, bo będzie na mnie krzyczeć, że dziaduję. Rozsuń.
– Sama sobie rozsuń…
– Chyba się zaciął – mówię z ręką na plecach. Szarpię dzyndzelek mocniej, nic z tego, zaciął się.
– Proszę…
– Zresztą i tak nigdzie nie pójdziesz – mówi Ewa. A ja:
– Zrozum, muszę. Ile ja się musiałam nagadać, żeby mnie raz mamusia puściła na noc do Kasi. A po tym, co było wczoraj, to już nigdy mi nie uwierzy. Widziała nas z balkonu i myślała, że jesteś chłopakiem.
– To ty spałaś u Kasi? – Ewa robi się zła.
– Bo była chora, a jej mama miała akurat dyżur na pogotowiu.
– A skąd wiesz, czy ja nie jestem chora? To u niej mogłaś zostać, a u mnie nie możesz? O nie, nie podaruję ci tego! Masz u mnie zostać do poniedziałku. To rozkaz. Słyszałaś? Rozkaz.
Nagle puszczam dzyndzelek od zamka i siadam na tapczanie, bo zaczynam się dusić. Nie mogę złapać ani odrobiny powietrza, coś mnie ściska w gardle. Co to się ze mną dzieje? Wiję się jak rozdeptana dżdżownica, trzepię rękoma i nogami. Duszę się!
Umieram…
To coś puszcza, już mogę oddychać. Łapię powietrze wielkimi haustami. Pochyla się nade mną Ewa.
– Co ci jest? – pyta przerażona.
– Już nic – mówię.
– Czy to może epilepsja?
– Nie. Tylko że coś mnie zatkało. To chyba ze strachu.
– Żebyś mi tylko nie umarła.
– Nie bój się – mówię. – Zła siekiera nie utonie.
– To przez ten rozkaz?
– Nie wiem. Ale już nie mam domu. Oni mnie już nigdy tam nie wpuszczą.
– I bardzo dobrze – mówi Ewa. – Po co ci taki dom. Będziesz mieszkała u nas i już nigdy się nie rozstaniemy. Bardzo się wszystkim u mnie spodobałaś. I Mimi, i Tutu… a Michał powiedział, że jesteś nieziemska. Ewa kładzie się obok, przytula mnie do siebie.
– Zobaczysz – szepcze – będzie nam razem cudownie. Czemu płaczesz? Nie płacz…
Wcale nie chcę płakać, ale płaczę.
– Majeczka, nie płacz – prosi Ewa. A to przecież nie ja płaczę, to ta głupia Marysia we mnie płacze. Płacze na pewno z żalu za mamusią, za Zenusiem, za Tadziem i za dziewczynkami. I za tatusiem, choć go nigdy nie ma w domu, a jak jest, to śpi.
– Przepraszam – mówię. Nie mogę przestać płakać, choć bardzo chcę przestać. Przestań się mazać, mówię do Marysi. Idź, becz u siebie, zostaw mnie w spokoju, ja chcę się śmiać razem z moją Ewunią.
– Tak bardzo się boisz? – pyta Ewa.
Nic nie mówię, przyciskam twarz do poduszki. Ewa wstaje z tapczanu i mówi:
– To popłacz sobie. Ja zaraz wrócę, gdzieś za pół godziny. Mam coś do załatwienia na mieście. A żebyś mi nie uciekła, zabieram ci buty.
– Gdzie idziesz? – pytam. Podnoszę głowę, ale jej już nie ma, zobaczyłam tylko zamykające się drzwi. Poszła sobie moja siostrzyczka z drutu, a ta druga, pluszowa, ciągle beczy. Co tu robić?
Ocieram łzy. Leży na tapczanie katalog, w nim śliczne, kolorowe dziewczyny i wszystkie uśmiechają się do mnie.
Chodź do nas, mówią, uśmiechnij się, popatrz. Może chcesz tę sukienkę? Kosztuje tylko 48 dolarów.
A ta jest tańsza, ale też śliczna. Tylko 42.
A może wolisz ten kostiumik? 66 dolarów.
Albo ten za 120.
A ten pulowerek z cekinami… czyż nie cudny? Tylko 100.
Te różowe dżinsy opchnę ci za 25 $.
Ta spódniczka za 40 $, ale zobacz jaka fajna, jak fajnie się w niej chodzi. Weź do niej bluzeczkę za 19 $.
Pantofelki 34,20 $.
Torebka 28 $.
A ta 31,30 $.
Majteczki, siedem sztuk na cały tydzień, tylko za 9,50.
Przymierz ten kostium kąpielowy. Czysta Lycra!
Dwuczęściowy 24,90 $.
Jednoczęściowy 22.
Zresztą, co tam. Kup wszystko, niech wszystko będzie twoje.
Już wszystko moje. W tej sukience pójdę w poniedziałek do szkoły, tę założę jutro do kościoła, a tę na wieczór, jeśli będzie chłodno. W tym będę się opalała, w tym pojadę na narty. W te sukieneczki ubiorę moje przyszłe córeczki.
A to kurteczka dla mego syneczka.
To są moje garnki, a to moje talerze. O, mój salon, moje telewizory. Ten dywan położę w sypialni, a ten dam w prezencie mamusi. Tym samochodem pojadę do ślubu. Ten chłopak zostanie mym mężem. Nie, ten ładniejszy. Nie, ten nie, co to za mąż w samych majtkach. O, tego biorę. Będzie ciągle chodził opalony.
Majkel ma na imię. Majka i Majkel.
To my na wakacjach. A tu też my na przyjęciu w perskiej ambasadzie. O, ten zegarek jest dla mnie w sam raz. A ten dam Majkelowi. Nie, ten mu dam, za 210 $.
– Wyciągnij rękę i zamknij oczy – mówię do Majkela. Zamyka rękę i wyciąga oczy… – Odwrotnie, głuptasie!
Zapinam mu zegarek.
Patrzy, uśmiecha się zadowolony. – Super tajm – mówi. – Sękju wery macz ajlafju!
Całuje mnie przy komplecie naszych ogrodowych fotelików i rozsuwanym stoliku. Wszystko razem tylko 400 $. Plus parasol, za 30 $.
– Może usiądziemy, co będziemy stali – mówię. Siadamy. Jak ja dobrze gadam po angielsku, Majkel wszystko rozumie, co mówię.
– A gdzie dzieci? – pytam nagle. Majkel ręką, na której nowy zegarek mu błyszczy, pokazuje na basen. Są dzieci, pluskają się w wodzie błękitnej.
– Która to godzina?
Majkel zegarek mi swój pokazuje. O, już dziesiąta dziesięć. Przez ogród pokojówka idzie, tacę z napojami niesie. Na stoliku stawia.
Na zegarek jej spoglądam. Dobrze chodzi, też dziesiąta dziesięć.
Już goście się schodzą. Wszyscy pięknie opaleni, identycznie jak my, tylko trochę słabiej. – Hellou! – wołają i się rozsiadają.
Patrzę… u nich zegarki też dobrze chodzą, na każdym dziesiąta dziesięć.
Jeden tylko gość nie podchodzi. Stoi pod palmą, jakiś blady, wystraszony, w szarym swetrze i zegarka nie ma. I do tego okularnik. Oj, to chyba jakiś Polak.
Biorę dwie szklanki koktailu „Pomarańczowy Szantaż” i podchodzę do niego. Idę, lód w szklankach brzęczy, stukają po marmurowych płytach moje obcasy.
Dosyć młody, ale jakiś taki łysawy.
– Hałdjudu – mówię. Kurcze, co to „hałdjudu” może znaczyć? Gość bierze mnie pod ramię, w krzaki ciągnie.
– Marysiu – mówi cicho – chcę ci pomóc. Daję mu szklankę z koktailem i zegarek.
– Witam rodaka, co tam słychać w kraju?
On koktail wypija jednym łykiem, jakby to była jakaś czysta wódka, zegarek chowa do kieszeni i mówi szybko, nerwowo, ciągle się na Majkela i gości oglądając.
– Uciekaj, Marysiu, mam rower. Wyrywam mu się.
– Majkel! – wołam. – Helpmi!
– Bądź cierpliwa, proszę cię, Marysiu – mówi okularnik i znów za rękę mnie łapie. Wołam:
– Majkel! Majkel!
Atansjon plis, już nie ma dziada. Dał nura w krzaki i uciekł. Podchodzi Majkel, chyba nic nie widział. Może i dobrze, że nie widział.
– Kaman bejbi, syt dałn – mówi i zamek błyskawiczny uśmiechu przede mną rozsuwa. Liczę mu szybko zęby. 128, okej, żadnego nie brakuje. Wracamy do gości, siadamy. Jemy i pijemy, o pogodzie rozmawiamy…
Koktail wypity, goście pojechali, pomarańczowe słońce za białe wille się chowa. Dzieci już pokładłam, idę teraz do naszej palisandrowej sypialni. Koszulkę mam na sobie różową, błyszczącą, 35 $. Majkel w piżamie za 30. Która to godzina? Co?… Znów dziesiąta dziesięć? Na Majkela zegarek zerkam, zgadza się, u niego też dziesiąta dziesięć.
Читать дальше