„Spójrz Ojcze:
Ścigana przez zło, na ziemi,
Z dala od twego tchnienia błądzi na próżno,
Sztuka ucieczki przed gorzkim chaosem
i nie wie, jak go pokonać…”
Hipolit
Idę za mamusią i zasypuję motyką dołki z połówkami kartofli. Mamusia jest dobra. Nigdy mi nic nie powie, jak źle zasypię, tylko spojrzy i ja od razu wiem, że trzeba poprawić. Ziemia jest miękka. To tata ją spulchnił łopatą. Teraz robi przy ogrodzeniu, a za nim łazi Tadziu. To mój młodszy brat, ma dziesięć lat. Jest fajnym, wesołym chłopcem. Ciągle chce się ze mną brać na rękę, ale ja go zawsze kładę. Potem się drze, że oszukuję, a ja właśnie nie oszukuję i dlatego się drze. Może kiedyś powinnam mu się poddać, ale cóż, nie wolno oszukiwać. Bardzo go lubię. Opiekowałam się nim, gdy był jeszcze całkiem mały. Zmieniałam mu pieluchy i karmiłam smoczkiem. Teraz opiekuję się Zenusiem. Zenuś ciągle śpi, a jak nie śpi, to płacze, albo się śmieje. Pachnie słodko. Jest wiosna. Cały dzień słoneczko ślicznie pali. W tej chwili już nie tak mocno, bo jest nisko. Nasz kawałeczek pola przylega do lasu. Las jest ciemnozielony, a pole całe ciemnoszare. Jak wyrosną kartofle, też będzie tu zielono. A ja od rana jakbym coś miała w brzuchu. Wczoraj też, ale mniej. Ktoś piszczy. Patrzę, to Zosia. Ucieka, a Tadziu ją goni. Zosia to moja siostra. Jest jeszcze Krysia. Są bliźniaczkami, mają po pięć lat. Ciągle skaczą przez gumę. Ja też kiedyś skakałam przez gumę, ale teraz nie skaczę, bo nie wypada. A to co? Tadziu podchodzi do wózka Zenusia i macha nad nim glizdą. Niedaleko stoi Zosia. Słyszę stąd, jak mówi:
– Ty, daj mu. Zobaczymy, czy zje.
– Jeszcze za mały, żeby mięso zryć – mówi Tadziu. Ojej, zapatrzyłam się, zasłuchałam, a mamusia już tak daleko. To ja za nią, dołki szybko zasypuję. Ciach ciach i następny. Ciach ciach, ciach ciach. Koło mnie przebiega Tadziu. Wrzeszcząc: – Gol! Gol! – przeskakuje przez drut ogrodzenia i biegnie na pagórek. Patrzę za nim, a brzuch tak strasznie zaczyna mnie boleć, że aż nie wiem, co mam zrobić. Może to skręt kiszek? I naraz mi przechodzi. Dzięki Bogu. Po niebie lata ptak. Niebo jest niebieskie, ptak biały. Tadziu mierzy do niego z kijka, strzela. Pif, paf! A ptak lata i lata. Piękna jest przyroda, gdy świeci słońce. Pod warunkiem, że nie świeci w oczy. I znów się zapatrzyłam, i znów mamusia daleko. To ja za motykę, doganiam ją, a tu mamusia stoi wyprostowana i mówi do mnie:
– Marysia, słyszysz?
– Co?
– A to.
Rzeczywiście. Zenuś cicho popłakuje. Na pewno się zlał. Kładę motykę i idę do wózka, który stoi przy lesie, w cieniu drzew. Ale Zenuś śpi. Wkładam rękę pod pieluchę. Sucho. Może zakwilił przez sen, może mu się coś przyśniło? No nic, już mam wracać, a tu mi nagle w brzuchu jakby się coś skręciło i zaraz rozkręciło. Aż usiadłam. Siedzę i kulę się, bo boli. Coś bardzo dziwnego w tym moim brzuchu się robi. Może połknęłam razem z wodą kijankę i teraz zrobiła się żaba? Może jest głodna i gryzie mnie w żołądek? Uderzam się ręką po brzuchu, może to ją odstraszy. Pogryzła sobie jeszcze trochę i przestała. Już mnie nie boli. Siedzę na trawie, wokół stokrotki. Trochę bym nazrywała, byłby wianek, ale trzeba iść, dołki zasypywać. Już mam wstać, gdy słyszę krzyk. Odwracam się, patrzę, może to Zosia, a może Krysia, ale nie, skaczą przez gumę przy drzewku. To krzyczy ktoś w głębi lasu. Jakby dziewczyna, bo cienki krzyk. Wstaję i podchodzę do drzew. Trochę się boję, a trochę jestem ciekawa.
Jestem w lesie. Drzewa rosną gęsto, jest ciemno, słońce tu nie dochodzi. Brzęk jakiś słyszę, daleko. Co to może być? Przedzieram się przez krzaki, jestem już na wąskiej ścieżce. Słyszę jakby kwik, jakby rżenie. Tupot jakiś. Patrzę, kareta wielka, cała czarna, w srebrne gwiazdki, w cztery czarne konie zaprzężona. Prosto na mnie jedzie. Koniom z pysków piana bucha. Uskakuję, przyklejam się do drzewa. W oknie karety widzę śliczną buzię dziewczynki. Ma chyba tyle samo lat, co ja, złotą suknię i diadem na główce szczerozłoty, wysadzany diamentami. Zauważyła mnie, krzyknąć coś chce, a tu nagle ręka czarna, straszna się wyłania, spada na usteczka różane. I przejechała kareta. Z tyłu dwie małpy ohydne, włochate siedziały w smokingach, zębiska szczerzyły, łapska do mnie wyciągały, ale ja skuliłam się i nie dosięgły. Już ich nie ma. Cicho jest. Na ścieżce coś błyszczy. Przykucam. Diament tu leży, z diademu dziewczynki chyba wypadł. A może z pierścionka? Może mi go rzuciła, żebym miała na pamiątkę, żebym nie zapomniała. Jaki piękny. Jakby się całe słoneczko do niego schowało i błyszczało. Kładę go na dłoni i podziwiam. Ktoś jęczy. Jęk dobiega z tej strony, skąd kareta przyjechała. Idę ścieżką, diament w ręce ściskam i coraz bardziej się boję, co też tam zobaczę, bo jęk coraz głośniej słychać. Wreszcie dochodzę do tego miejsca, skąd jęk. Leży tu i jęczy młody jakiś kawaler. W brzuch ma wbitą dzidę. Nie może wstać, bo dzida go do ziemi przyszpila. Wokół jego buzi rozsypane złote loki pięknie ufryzowane. Ma na sobie czerwony kaftan wyszywany złotem i żółte rajtuzki i piękne, czerwone buty. Obok leży szpada złamana i kapelusz z piórami. Och, jak go musi strasznie boleć. Trzymając się dzidy, wygina ciało, jakby chciał się po tej dzi… wspiąć. Zobaczył mnie. Prosi żałośnie:
– Dziewczynko, pomóż mi. Wyrwij to ze mnie, sam nie dam rady. Proszę cię, wyrwij…
Chciałabym mu pomóc, ale nie mogę. Nie wiem dlaczego, nie mogę się ruszyć. No nie mogę się ruszyć. Tak mi wstyd, bo on może myśli, że nie chcę mu pomóc, że jestem zła. Ale jak mam pomóc, jak nie mogę się ruszyć? Chcę mu to powiedzieć, ale i ustami nie mogę poruszać. A on coraz boleśniej:
– Dziewczynko, błagam, wyrwij to ze mnie, złap i wyrwij! Złap i wyrwij! Złap i wyrwij! Dziewczynko, złap i wyrwij!
A ja nic nie mogę, nic, dosłownie nic, nic a nic, tylko zamknąć oczy mogę, chociaż to mogę zrobić. Otwieram je, gdy jest już cicho. Widzę, jak kawaler wspina się po drzewcu, cały w łuk wygięty. Dzida przechyla się i kawaler upada na bok. Z ziemi wyskakuje błyszczące ostrze. Już nie jęczy kawaler, nie żyje. Spod niego, wolniutko, wypływa czerwona strużka. Płynie ścieżką, do moich bosych stóp dopływa. Stoję w kałuży krwi i nie mogę się ruszyć. Czerwone strumyczki jak żmijki wspinają się po moich nogach, do góry. Jakaś śmieszna dziewczynka stoi w lesie i krzyczy rozpaczliwie. To ja jestem tą dziewczynką. Krzyczę:
– Mamusiu!
Odpływa szosa. Tadziu gonił za nami, ale się zmęczył. Mamusia pedałuje, a ja siedzę w przyczepce, na workach po sadzeniakach. O, jedzie samochód. Jest coraz bliżej. W środku pan i pani. Popatrzyli na mnie i przejechali. Słoneczko świeci z mojej lewej strony, nisko. A z prawej mojej strony, na szosie, widać cienie roweru, przyczepki, mamusi i mój. Głowa mamusi miga po pniach drzew na drodze. To czereśnie.
Leżę w łóżku, w majtkach mam pełno waty i wcale nie chce mi się spać. Aż do dzisiaj byłam małą dziewczynką. Może właśnie dlatego jestem taka wysoka, najwyższa z całej rodziny. Mam sto sześćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu. Po mnie idzie tata, metr pięćdziesiąt pięć. Za nim mamusia, równo półtora metra. Potem Tadziu i dziewczynki. No i na końcu Zenuś. Tata jest chudy, ale silny, silniejszy od mamusi, chociaż waży o połowę mniej. Mamusia jest bardzo tłusta, tata gada, że jak beczka od piwa. Mamusia mówi, że jak narodzę tyle dzieci co ona, to też taka będę. A nasz sąsiad z baraku, pan Krzysiek, ma około stu dziewięćdziesięciu centymetrów i jak stoją z tatą przy płocie i popijają piwo, to mamusia śmieje się i mówi: – Zobacz Marysiu, ale się parka dobrała do chlania, nie ma co.
Читать дальше