Młoda Gruzinka nie chciała uwierzyć niczemu, co jej opowiadałem o obozach.
– Czepucha, czepucha – potrząsała kategorycznie główką – w Sowietskom Sojuzie takich wieszczej niet. Każdy człowiek może się nabawić cyngi na Północy, a ubranie też nietrudno zedrzeć przy robocie. Nogi wyleczysz, na ubranie dostaniesz tałonczik i dieto ofbrmieno. Gdyśmy jednak wychodzili wieczorem do miasta i brodząc w śniegu, szli bez celu przed siebie, nerwowym uściskiem za ramię powstrzymywała każdy przypływ moich reminiscencji obozowych.
– Czy cię przynajmniej tego nie nauczyli w obozie – szeptała z przejęciem, oglądając się za siebie – że za bołtownię najłatwiej popaść na ulicy? Czy można rozpoznać twarze przechodniów w ciemności?
Istotnie, nie można było. Czarny tłum przeciskał się ulicami ciągle na te same place – szumiący, wezbrany, ale przerażająco anonimowy. Przed oświetlonymi oknami stołówek przystawaliśmy na chwilę, żeby przeczytać najświeższy jadłospis z nieśmiertelną „szczi” na czele.
– No i czegóż ty mnie – pytałem – nie zaprosisz nigdy ze swoim biletem partyjnym do stołówki? Wstydzisz się moich łachmanów?
– Nie, nie to – powiedziała – ale mogą poznać i napisać do Gorispołkomu.
– A w Magnitogorsku nie poznają?
– W Magnitogorsku co innego. Zawsze jest lepiej, jak się samemu mówi. Mogą nie pozwolić, ale nie ukarzą nigdy za brak riewolucyonnoj bditielnosti.
Dziesiątego dnia mojego pobytu w Swierdłowsku Fatima pojechała do Magnitogorska. Jeszcze z okna wagonu wychyliła swą puszystą główkę i krzyknęła głośno: „Nie zapomnij, Leninskaja 19, kwartira 21”.
Nazajutrz rano powitaliśmy na dworcu swierdłowskim z religijną prawie czcią pierwszego oficera polskiego, który jechał ze swojej jednostki macierzystej do Archangielska po rodzinę. Powiedział nam, że najbliższa misja wojskowa armii polskiej urzęduje w Czelabińsku, a ostatnia dywizja polska w Rosji tworzy się w Kazachstanie.
W Czelabińsku nasza gromadka*, na której czele stanął energiczny porucznik Cz., odnalazła w pobliżu fabryki traktorów elegancki hotel „Ural”, a w nim szefa polskiej misji wojskowej, wysokiego kapitana w battie-dressie i z trzcinową laseczką. Przyjął nas bez oznak szczególnego rozrzewnienia i ledwie słuchając naszych chaotycznych opowieści, otworzył w pokoju okno, mimo że luty nie należy na Uralu do najcieplejszych miesięcy. Dostaliśmy wszyscy po 10 rubli i zapewnienie, że jeżeli Rosjanie nie będą stawiali przeszkód, przeprowadzi naszą grupę przez zaimprowizowaną naprędce komisję lekarską (był wśród nas, na szczęście, jeden lekarz) i wystara się dla nas o oddzielny wagon oraz o dokumenty podróży do Kazachstanu. Na pożegnanie szef misji wręczył porucznikowi Cz. kilkanaście krzyżyków z napisem Pledge for Victory i tyleż litanijek do Ostrobramskiej na welinowym papierze.,,Niech pan to rozda swoim ludziom, panie kolego – mówił, wypychając nas delikatnie za drzwi – w obozach zapomnieli na pewno o Bogu”. Byliśmy więc nareszcie ludźmi, choć zapomnieliśmy istotnie w obozach o Bogu, a teraz skierowaliśmy pierwsze kroki na dworzec, gdzie – jak nas zapewniono zaraz po przyjeździe – można było w pobliżu magazynów żywnościowych ukraść zawsze coś do jedzenia.
Mój dzienniczek urywa się w tym miejscu – byłem widocznie zbyt zajęty i podniecony transportem do wojska – toteż zamiast skrupulatnych dotąd zapisków i spostrzeżeń znajduję w nim tylko dokładną trasę podróży: Czelabińsk – Orsk – Orenburg – Aktiubińsk – Aralsk – Kyzył Orda – Arys – Czimkent – Dżambuł – Ługowoje. Wyruszyliśmy w pierwszych dniach lutego z Czelabińska wagonem towarowym, zaopatrzonym w dwa piętra drewnianych prycz, dwa wiadra, worek mąki, worek kaszy i dwie dziury w podłodze na najpilniejsze potrzeby, a 9 marca byliśmy już w Ługowoje. Nie pamiętam z tej podróży prawie nic, bo nie ruszaliśmy się z miejsc w obawie, że nie odnajdziemy potem naszego wagonu, który doczepiano na każdej większej stacji do innego pociągu. Spędziliśmy ten miesiąc na pryczach, zajęci na przemian to załatwianiem najpilniejszych potrzeb, to iskaniem wszy w szwach ubrań. Jedynie w Orsku, gdzie nasz wagon musiał czekać parę godzin na następny pociąg, utkwił mi w pamięci wspaniały krajobraz zachodu słońca na zaśnieżonym stepie – z niebem mieniącym się od ciemnego błękitu do rdzawej czerwieni i z rudawo-brunatnymi wielbłądami, które na swych kołyszących się garbach niosły przez step samotnych wędrowców na stację.
* W Czelabińsku spotkałem trzech moich przyjaciół z obozu, których zwolniono wkrótce po mnie – inżyniera M., T. i B. Nie dowiedzieliśmy się natomiast nigdy, co się stało z L. i panią Z.
12 marca przyjęto mnie do dziesiątego pułku artylerii lekkiej, dziesiątej dywizji piechoty w Ługowoje. Pierwszym człowiekiem, na którego natknąłem się w Ługowoje, niosąc przez deszcz do namiotu nowy battie-dress, bieliznę, parę butów i menażkę – był chuderlawy kapitan K., którego w więzieniu witebskim taszczyłem codziennie z barłogu do kibla, bo nie mógł już chodzić o własnych siłach. Potrąciłem go przez nieuwagę, zjeżdżając ze śliskiego pagórka na rozmokłych butach, i otworzyłem ze zdumienia tak szeroko ramiona, że całe zawiniątko wypadło mi w błoto. Spojrzał na mnie groźnie, otrzepał świetnie skrojony frencz i zagroził mi raportem karnym natychmiast po umundurowaniu. Byłem więc naprawdę w wojsku, wśród rodaków, którzy po wszystkim, co przeżyli w ciągu ostatnich dwóch lat, wracali szybko do siebie.
Dziesiąta dywizja, złożona prawie w całości z najpóźniej zwolnionych, a więc i najbardziej schorowanych i niedożywionych więźniów, wyewakuowana została jako pierwsza z Rosji do Persji. 26 marca nasz pułk przewieziono pociągiem towarowym przez Dżambuł – Arys – Taszkent – Dżyzak – Samarkandę – Bucharę – Czar-dżou – Aszchabad do Krasnowodzka nad Morzem Kaspijskim; 30 marca załadowano go na dwa statki: „Aga-mali Ogły” i „Turkmenistan”; 2 kwietnia zaś spałem już na piaszczystej plaży w Pahlevi, poza granicami kraju, w którym – jak czytam w moim dzienniczku – „można zwątpić w człowieka i sens walki o to, aby mu było lepiej na ziemi”.
Trudno sobie wyobrazić, do jakiego stopnia można skazić naturę ludzką.
Dostojewski, Zapitki: martwego domu
O upadku Paryża dowiedzieliśmy się w Witebsku od maleńkiego czarnego więźnia, którego wepchnięto któregoś dnia czerwcowego 1940 roku do naszej celi. Lato było już w pełni, na rozpalonym do białości błękicie nieba, w którego skrawek ujęty w ramę okienną wpatrywaliśmy się codziennie w milczeniu i z bezmyślnym uporem, przelatywały cienie niewidzialnych ptaków i grzęzły z krzykiem w lepkiej jak miód ciszy letniego popołudnia. Prawie natychmiast po przyjeździe do Witebska, w pierwszych dniach czerwca, nauczyliśmy się spoglądać bez słowa w niebo, codziennie świeższe, codziennie bardziej wzdęte gorącym podmuchem powietrza. W naszej celi przeważali wojskowi, rozbitkowie pierwszej pokonanej przez Niemców armii świata. Gdy jeszcze upały nie stały się zbyt dokuczliwe, zwykli byli podnosić się po obiedzie na barłogach, czyścić – popluwając na nie z bliska – ciężkie buty wojskowe, trzeć godzinami o brzeg rękawa metalowe guziki i ukryte w tobołkach orzełki i okręcać starannie nogi sukiennymi owijaczami. Twarze mieli porośnięte twardą szczeciną, pod którą marszczyła się brudna skóra, głowy ogolone jak nieforemne bryły z kamienia, karki pokryte czyrakami, wargi popękane i spuchnięte, oczy zaczerwienione od zmęczenia, a nogi od odparzeń. W tych oczach – prostych, uczciwych i wiernych – wysuszonych przez gorący wiatr klęski i pełnych jeszcze krwawego odblasku wojny, łzy ciężkie jak ołów samotności pojawiały się tylko wtedy, gdy na dalekim horyzoncie ciszy kopyta końskie uderzały co pewien czas metalicznie o bruk ulicy.
Читать дальше