Nikt tak jak ludzie sztucznie lub dobrowolnie izolowani nie potrafi idealizować wszystkiego, co dzieje się poza granicami ich osamotnienia. Toteż było rzeczą wzruszającą słuchać więźniów, rozprawiających przed oczekiwanym widzeniem o wolności, której maleńkiego rąbka mieli już wkrótce dotknąć. Mogło się wydawać, że nigdy przedtem nie było w ich życiu ani ciężkich przeżyć, ani gorzkich rozczarowań. Wolność była jedyna, błogosławiona, niezastąpiona. Na wolności inaczej się jadło, inaczej spało i pracowało, na wolności piękniej świeciło słońce, bielszy był śnieg i mniej dokuczał mróz. „Pamiętasz, pamiętasz?” – szeptały na pryczy przejęte głosy. „Ach, jaki byłem głupi, nie chciałem na wolności jeść czarnego chleba”. „A ja – podchwytywał inny – źle mi było w Kursku, ciągnęło do Moskwy. Niech no tylko zona przyjedzie, powiem ja jej o tym Kursku, oho, powiem…” Ciągnęły się te rozmowy często do późnej nocy i nagle urywały się gwałtownie na tych pryczach, na których wrócił ktoś nie' dawno z widzenia. Konfrontacja marzenia z rzeczywistością wypadała zawsze na korzyść marzenia. Nie wiadomo co było tego głównym powodem – czy ucieleśniona m trzy dni wolność nie umiała doścignąć swego wysublimowanego obrazu, czy trwała za krótko, czy wreszcie zniknąwszy jak nie prześniony do końca sen, zostawiała po sobie próżnię, w której znowu nie było na co czekać – dość że więźniowie po widzeniach byli posępni, rozdrażnieni i milczący. Nie wspominam tu nawet o wypadkach, w których widzenie przybierało obrót tragiczny i zamieniało się w krótką formalność rozwodową. Cieśla z 48. brygady, Krestinskij, usiłował dwa razy powiesić się w baraku po widzeniu, w czasie którego zona zażądała od niego rozwodu i zgody na oddanie dzieci do miejskiego żłobka. Przyglądając się więźniom po widzeniach, dochodziłem niekiedy do wniosku, że o ile nadzieja może być często jedyną treścią życia, o tyle jej spełnienie staje się czasem trudną do zniesienia męką.
Młodsi więźniowie przeżywali przed spotkaniem z żonami dodatkowe, i bynajmniej w stosunku do najbliższych towarzyszy na pryczy nie intymne, wzruszenia seksualne. Lata ciężkiej pracy i głodu podkopały w nich siły męskie i teraz przed zbliżeniem z prawie obcą kobietą odczuwali oprócz nieśmiałego podniecenia bezsilną rozpacz i gniew. Parę razy zdarzyło mi się słyszeć przechwałki męskie po widzeniach, ale na ogół były to sprawy wstydliwe i przez wszystkich szanowane milczeniem. Nawet wśród „urków” odzywały się pomruki oburzenia, ilekroć konwojent, który w czasie nocnej zmiany urozmaicał sobie na wartowni czas podsłuchiwaniem odgłosów za cienkim przepierzeniem Domu Swidanij, spowiadał się przed brygadą ze śmiechem ze swoich poufnych spostrzeżeń. I dziwna rzecz: w zonie panowało wyuzdanie seksualne, kobiety traktowało się jak prostytutki, miłość jak spacer do wychodka, a ciężarne dziewczęta z baraku matek witało się drwinami – ale Dom Swidanij ostał się w tym morzu brudu, poniżenia i cynizmu niby jedyna przystań takiego życia uczuciowego, jakiego pamięć przechowała się w obozie z wolności. Pamiętam, jaką radość przeżywaliśmy wszyscy, gdy do jednego z więźniów przyszedł list o urodzeniu się dziecka, poczętego w czasie widzenia. Gdyby nam to dziecko oddano, byłoby ono naszym wspólnym dzieckiem, karmilibyśmy je, odejmując sobie od ust, podawalibyśmy je sobie z rąk do rąk, choć mieliśmy przecież pod dostatkiem własnych bękartów, poczętych na pryczach – w zonie. I to właśnie było najważniejsze: że w zonie, a nie w Domu Swidanij – z wolną kobietą, na czystej pościeli… W ten sposób bowiem życie nas, ludzi martwych i zapomnianych, zaczepiało się cieniutką nicią o wolność, wydobywało się przez wąską szczelinę z trumny, której wieko ciążyło nam niekiedy bardziej niż wszystkie cierpienia fizyczne.
Cóż jeszcze mógłbym dodać o Domu Swidanij? Chyba to tylko, że jako cudzoziemiec nie oczekiwałem nigdy na nikogo i może dlatego te moje zapiski o towarzyszach więziennych, w których radościach i smutkach uczestniczyłem jedynie mimo woli, tak są rzeczowe i aż do bólu obojętne.
Szpital był w obozie czymś w rodzaju przystani dla rozbitków. Mało było więźniów, którzy by, przechodząc obok masywnego baraku o dużych oknach, nie wzdychali w myślach: gdybyż tak na dwa, trzy tygodnie do szpitala! W czystym łóżku, w widnej sali, z doglądającą troskliwie siostrą, z uprzejmym lekarzem, ze współtowarzyszami więziennymi, którzy spoglądają na siebie inaczej niż w baraku: po ludzku, współczująco… Te dwa lub trzy tygodnie powrotu do człowieczeństwa mogły przywrócić każdemu z nas na chwilę jeszcze przed śmiercią poczucie własnej godności. Pragnęliśmy ich, marzyliśmy o nich przy pracy i po nocach. Nie chodziło tu nawet w gruncie rzeczy tyle o odpoczynek, co o przelotny i nietrwały powrót do dawnych wyobrażeń o życiu i ludziach. Jak do Domu Swidanij więzień wybierał się do szpitala, żeby się przejrzeć w zwierciadle przeszłości. I jak z Domu Swidanij powracał zeń do baraku bardziej złamany niż odrodzony.
Cena bowiem, jaką wypadało zapłacić za ten krótki powrót do normalności, była zbyt wysoka. Istnieje szereg podań na temat szaleńców, którzy życiem przypłacili pokusę ujrzenia choćby na okamgnienie absolutnego piękna;
pragnienie, pchające ich do podpisania tego samobójczego cyrografu, zwykliśmy uważać za źródło nieustannego postępu ludzkości. Przy zmniejszonych odpowiednio wymiarach i wymaganiach życia w obozie więźniowie, ważący się uchylić zasłony okrywającej ich dawne pojęcie o świecie, byli na pewien sposób podobni do swoich legendarnych poprzedników. Płacili natomiast za to krótkotrwałe zmartwychwstanie jeszcze bardziej dojmującym i bolesnym doznaniem powolnej śmierci, do której wracali, przestąpiwszy po skreśleniu z listy chorych próg szpitala. Ci, którym dane było umrzeć w szpitalu – a nie w „trupiarni”, na pryczy w baraku lub przy pracy – należeli na pewno do najszczęśliwszych; gdyż ujrzeli raz jeszcze lepsze oblicze świata przed ostatecznym odejściem w zaświaty.
Życie w obozie jest możliwe tylko wówczas, jeśli w umyśle i wspomnieniach więźnia ulegną zupełnemu zatarciu miary porównawcze z wolności. Nie co innego też oznacza popularne wśród starych więźniów powiedzenie, którym utarło się pocieszać nowo przybyłych skazańców:
„Niczego, priwykniesz”. Więzień, który całkowicie,,przywykł” – po prostu prawie wszystko zapomniał. Nie pamięta, jak kiedyś myślał, co czuł, kogo i za co kochał, czego nie lubił, a do czego był przywiązany. W praktyce tacy więźniowie nie istnieją w ogóle. Ale zdarza się spotkać w obozach ludzi, którzy po kilkuletnim pobycie za drutami nauczyli się trzymać na uwięzi wspomnienia lepiej niż zwierzęce odruchy. Ten instynktowny akt samoobrony zamienia się z czasem w żelazną dyscyplinę, odgradzającą przeszłość od teraźniejszości nieprzekraczalną granicą. Większość więźniów nie potrafi jej się poddać i szuka ratunku we wspomnieniach jak w narkotykach. Ci zaś, co rzekomo „nie pamiętają”, są silniejsi i słabsi zarazem. Silniejsi, bo przywykają istotnie do praw życia obozowego, uważając je bezwiednie za naturalne i normalne;
słabsi, bo lada rysa w tym pancerzu, lada pretekst, przemawiający nieco żywiej do wyobraźni, powoduje napór zdławionych wspomnień tak silny, że nic już nie jest w stanie go powstrzymać. Wybuchają nagle, opadają mózg, serce i ciało tym gwałtowniej, im głębiej były zepchnięte w mroczne lochy niepamięci.
Читать дальше