Dom Swidanij, oglądany od strony drogi prowadzącej z wolnego miasteczka do obozu, robił przyjemne wrażenie. Zbudowany był z surowych belek sosnowych, utkanych w szczelinach pakułami, kryty ładną dachówką i na szczęście nie tynkowany. Tynkowanie baraków było w obozie przekleństwem; białe ściany zaciekały szybko wodą z zasp śnieżnych i moczem odlewanym przez więźniów obok baraków w nocy i pokrywały się żółto-szarymi plamami, które z daleka wyglądały jak chorobliwe liszaje na bladej i bezkrwistej twarzy. W czasie odwilży letniej cienki tynk odpadał najczęściej od ścian i wówczas trzeba było przechodzić przez zonę, nie patrząc na strony; dziury wyżarte klimatycznym szkorbutem w kruchej polewie wapiennej zdawały się nam bowiem uprzytamniać nieustannie, że temu samemu procesowi podlegają nasze ciała. Przez kontrast choćby Dom Swidanij był więc jedyną ucieczką dla naszych zmęczonych oczu i nie bez powodu (ale nie tylko ze względu na swój wygląd) nosił nazwę „łagiernej daczy”. Do drzwi znajdujących się na zewnątrz zony, z których mieli prawo korzystać tylko ludzie wolni, prowadziły solidne schodki drewniane, w oknach wisiały perkalikowe firanki, a na wewnętrznych parapetach okiennych stały podłużne skrzynki z kwiatami. W każdym pokoiku były dwa czysto zasłane łóżka, duży stół, dwie ławki, miednica i konewka z wodą, szafa na rzeczy, piecyk żelazny i żarówka elektryczna z abażurem. Czegóż więcej mógł pragnąć więzień mieszkający latami w brudnym baraku, na wspólnej pryczy, jak nie tego wzoru Irobnomieszczańskiego dostatku, i u kogo spośród nas darzenie o życiu na wolności mogło się nie urobić na swoje podobieństwo?
Każdemu więźniowi przysługiwał w czasie widzenia isobny pokój. Tutaj jednak przepisy więzienne wkraczały całą surowością, oddzielając przywileje ludzi wolnych od skrępowań przestępców, odbywających karę w obozie pracy. Krewny z wolności mógł o każdej porze dnia i nocy opuścić Dom Swidanij i udać się do miasta, ale sam; więzień musiał cały okres spędzić w wyznaczonym mu pokoiku lub – jeśli miał na to ochotę – wpaść, podawszy się uprzednio rewizji na wartowni, na parę chwil do zony. W wypadkach wyjątkowych pozwolenie na widzenie opatrzone było klauzulą, ograniczającą przebywanie z krewnymi tylko do pory dziennej; wieczorem więzień wracał do zony, a o świcie przychodził znowu do domu Swidanij. (Nigdy nie mogłem dociec, czym podyktowane były te półwidzenia; niektórzy więźniowie sądzili, że charakterem przestępstwa, ale w praktyce nie znajdowało to potwierdzenia). Za to rano, kiedy brygady przechodziły obok Domu Swidanij do pracy, prawie zawsze w jego oknach uchylały się firanki i mogliśmy na okamgnienie zobaczyć twarze naszych współtowarzyszy obok obcych twarzy z wolności. Brygady zwalniały na ogół wtedy kroku i powłóczyły trochę przesadnie nogami, aby w ten milczący sposób donieść „ludziom stamtąd”, do czego oprowadza życie za drutami obozu. Innych znaków nie wolno było dawać, tak jak nie wolno było również przechodząc obok toru kolejowego – machać rękami do pasażerów przejeżdżających pociągów osobowych. Nawiasem wypada tu dodać, że konwojenci mieli surowy nakaz odpędzania brygad z toru kolejowego w głąb lasu, ilekroć posłyszeli dość wcześnie odgłosy zbliżającego się pociągu. Natomiast więźniowie w oknach Domu Swidanij uśmiechali się do nas dość często i przesyłali nam pozdrowienia, obejmując czule swych krewnych, jak gdyby w ten najprostszy i wzruszający sposób chcieli nam przypomnieć, że są również ludźmi, mają takich oto przyzwoicie ubranych bliskich i mogą poufale dotykać ludzi wolnych. Częściej jednak w przygasłych oczach pojawiały się łzy, a przez zmizerowane twarze przebiegały konwulsyjne drgawki bólu; nie wiadomo, co tak poruszało szczęśliwszych przecież od nas towarzyszy – czy nasza nędza, oglądana przez szybę ciepłej i czystej izdebki, czy myśl o tym, że jutro lub pojutrze znajdą się znowu sami w brygadach, odmaszerowujących o głodzie i w mróz na dwanaście godzin do lasu…
Sytuacja ludzi wolnych, którzy po pokonaniu niezliczonych trudności zdołali wreszcie dotrzeć do obozu na widzenie, nie była również w pewien sposób godna pozazdroszczenia. Czuli bezmiar cierpienia swych bliskich, nie mogąc ani poznać go dokładnie, ani mu ulżyć; lata rozłąki wypaliły w nich wiele uczuć, jakie żywili niegdyś na wolności dla swych bliskich, a przyjechali tu przecież po to, by w ciągu tych krótkich trzech dni ogrzać ich żarem swej miłości, o ileż większym, niż może wzniecić przechowywana w popiele iskierka. Poza tym obóz, mimo że daleki i szczelnie odgrodzony od przybysza z zewnątrz, rzucał przecież i na nich swój złowrogi cień. Nie byli więźniami, nie byli „wrogami ludu”, ale byli krewnymi „wrogów ludu”. Chętniej może zgodziliby się dźwigać brzemię cierpienia i nienawiści, jakie spoczywało na barkach ich najbliższych, niż znosić w milczeniu upokarzającą i dwuznaczną sytuację „ludzi z pogranicza”. Urzędnicy obozowi traktowali ich grzecznie i poprawnie, ale z pewną niebywałą rezerwą i pogardą. Jakże można okazać pełny szacunek żonie lub matce tego oto nędzarza, który żebrze łyżkę zupy, grzebie w śmietniku i dawno już zatracił uczucie własnej godności? W pobliskim miasteczku, idzie każda nowa twarz nie pozostawiała najmniejszych Wątpliwości co do tożsamości jej posiadacza, omijano ich z daleka i nieufnie. Pewien więzień opowiadał mi, że jego córka spotkała w czasie widzenia w Jercewie dawną przyjaciółkę, obecnie żonę urzędnika obozowego. Przywitały się serdecznie, ale już po chwili żona urzędnika cofnęła się bojaźliwie. „Co za spotkanie! – wykrzyknęła – ale skądżeż ty w Jercewie?” „Ach – odpowiedziała dziewczyna – przyjechałam do ojca na widzenie. Ponimajesz ty, kakoje niesczastje? No on sowsiem nie winowat” – dodała szybko, jak gdyby w nadziei, że przełamawszy pierwsze lody, zdoła wyjednać dla ojca pewne względy w obozie. „Choroszo – pożegnała ją ozięble żona naszego dygnitarza – napiszy żałobu w Moskwu, tam wsio raz wierut”.
Mimo że widzenia były tak rzadkie i trudne do uzyskania – a może właśnie dlatego – odgrywały w obozie ogromną rolę. Przekonałem się jeszcze w więzieniu, że jeśli człowiek nie ma w życiu jakiegoś określonego celu – a zakończenie wyroku było zbyt odległe i niepewne, by je poważnie brać w rachubę – to musi przynajmniej mieć na co czekać. Listy przychodziły tak rzadko i były tak zdawkowe, że nie mogły stanowić żadnej atrakcji. Pozostawały więc widzenia. Więźniowie czekali na nie z niepokojem i radosnym napięciem, a często nawet liczyli czas swego wyroku i życia według tych krótkich chwil szczęścia lub oczekiwania na nie. Ci, którzy ciągle jeszcze nie znali określonego terminu swego widzenia, żyli nadzieją, rozdmuchiwali ją sztucznie, pisali podania do Moskwy, znosili mężnie najcięższą pracę jak ludzie zaciskający zęby na pionierskim dorobku, wieczorami odwiedzali swych szczęśliwszych towarzyszy, wypytując po wielokroć o sposoby przyspieszenia tej niezwykłej chwili, w dzień wolny od pracy chodzili oglądać z daleka Dom Swidanij, jak gdyby upewniając się, że ich pokój jest zarezerwowany i czeka tylko na przyjazd gości, spierali się między sobą zawczasu o pokoje, czyścili i cerowali swe prywatne ubrania – jednym słowem, mieli zajęcie, a może nawet więcej, cichą namiętność, która ich chroniła od beznadziejności i rozpaczy, od poczucia bezcelowej egzystencji. W najgorszym położeniu byli oczywiście samotni więźniowie i cudzoziemcy, ale i oni nawet potrafili z widzeń wyciągnąć pewną korzyść, biorąc udział w radości i oczekiwaniu innych lub traktując je jako jedyne źródło informacji o życiu na wolności.
Читать дальше