Okres pomiędzy ukończeniem śledztwa a wyrokiem zaocznym, po którym następuje zazwyczaj szybki wyjazd do obozu, upływa oskarżonemu w celi na przystosowywaniu się do nowej sytuacji. Instynkt podpowiada mu, że nie należy wdawać się w rozmowy z więźniami, którzy nie przeżyli jeszcze Wielkiej Przemiany – szwy na jego ranach są bowiem jeszcze zbyt świeże, aby wytrzymać szarpnięcia rozdrapujących je rąk. Niczego się tak podświadomie nie boi jak chwili, w której nowa rzeczywistość runie od jednego uderzenia niby kruchy domek z kart, a jakiś atawistyczny, przywalony gruzami starego świata głos popchnie go do drzwi celi z zaciśniętymi pięściami i rozpaczliwym okrzykiem: „Skłamałem, skłamałem! Odwołuję wszystko! Puśćcie mnie do sędziego śledczego, ja chcę do sędziego śledczego! Jestem niewinny, jestem niewinny!” Jeżeli szczęśliwy los pozwoli mu uniknąć tej chwili – tej straszliwej chwili, w której stary mózg okaże jeszcze dość siły, aby zrozumieć, że nowe serce bije inaczej i gdzie indziej niż dawniej, niwecząc w ten sposób pracowite dzieło miesięcy lub nawet lat – więzień może obojętnie i spokojnie leżeć całymi dniami na pryczy, czekając na transport do obozu. W tym stanie somnambulicznego odrętwienia dostrzega po paru dniach w chłodnym murze swego własnego więzienia wąską szczelinę, przez którą sączy się wątłe światło ostatniej nadziei. Zaczyna marzyć o obozie. Zrazu nieśmiało, a potem coraz gwałtowniej nieznany głos – drogocenne relikwie dawnego życia, jedyny dowód, że było i mogło być inaczej – łudzi go wizją swobodnego życia w obozie, wśród ludzi, którzy nie wszyscy przecież zapomnieli o przeszłości. Liczy teraz głównie na dwie rzeczy: na pracę i na litość. Nie o litość dla siebie mu chodzi – to, co przeżył, uważa w gruncie rzeczy za zwycięstwo. Czuje jednak niejasno, że jeśli ma ocalić nić łączącą go z zamierzchłymi czasami, w których był inny, to musi wzbudzić w sobie za wszelką cenę litość dla współtowarzyszy niedoli, współczucie dla cudzych cierpień, jedyny sprawdzian tego, że odmieniwszy się, nie przestał być człowiekiem. „Czy można żyć bez litości?” – pyta po nocach sam siebie, przewracając się z boku na bok i pocierając niespokojnie czoło, jak gdyby usiłował przypomnieć sobie, czy niegdyś doznawał na myśl o cudzym nieszczęściu takiego samego uczucia bolesnej obojętności jak teraz, gdy narodził się po raz drugi. Czy można żyć bez litości?
Obóz nauczy go, że można. Będzie z początku dzielił się ostatnią kromką chleba z więźniami bliskimi obłędu głodowego, będzie prowadził z pracy pod rękę chorych na „kurzą ślepotę”, będzie wzywał pomocy, gdy jego towarzysz odrąbie sobie na „lesopowale” dwa palce u ręki, będzie ukradkiem zanosił do „trupiarni” zlewki z zupy i główki od śledzi; po paru tygodniach spostrzeże się jednak, że robi to wszystko nie z bezinteresownego odruchu serca, lecz z egoistycznego nakazu rozumu – próbuje ratować przede wszystkim siebie, a dopiero potem innych. Obóz, ze swoimi wewnętrznymi obyczajami i systemem utrzymywania więźniów tuż poniżej dolnej granicy człowieczeństwa, dopomoże mu w tym niemało. Czy mógł był przypuszczać, że można poniżyć człowieka do tego stopnia, aby budzić do niego nie litość, ale wstręt nawet wśród współwięźniów? Jakże litować się nad „kurzymi ślepcami”, gdy się ich widzi codziennie potrącanych kolbami karabinów i opóźniających powrót do zony, a potem spychanych niecierpliwie z wąskiej ścieżki obozowej przez więźniów spieszących do kuchni; jak odwiedzać „trupiarnię”, pogrążoną w wiecznym mroku i zgniłym fetorze ekskrementów; jak dzielić się chlebem z głodnym, który już nazajutrz przywita cię w baraku obłąkanym i natarczywym spojrzeniem? Po dwóch lub trzech miesiącach takiej walki więzień usiłujący po Wielkiej Przemianie przerzucić ostatnim wysiłkiem woli linkę ratowniczą w unicestwioną na śledztwie przeszłość, poddaje się i po raz pierwszy słucha bez sprzeciwu utyskiwań na pryczy, że „barachło w trupiarni żre cudzy chleb, nie pracując”, „kurzy ślepcy zatarasowują wszystkie przejścia w obozie i obniżają wyrabotkę po zmroku”, a chorzy na obłęd głodowy powinni siedzieć w izolatorze, bo niedługo już zaczną kraść chleb. Miał więc rację sędzia śledczy, gdy mówił, że żelazna miotła sprawiedliwości sowieckiej zmiata do obozów jedynie śmiecie, a ludzie prawdziwie godni tego imienia potrafią dowieść, że popełniono w stosunku do nich omyłkę. Ostatnia nić pękła, wychowanie zostało skończone. Pozostaje już tylko eksploatacja taniej pracy przymusowej i jeżeli „pieriewospitannyj” więzień zdoła przeżyć osiem lub dziesięć lat katorgi niewolniczej, można go będzie bez chwili wahania posadzić za stołem sędziowskim, naprzeciwko przyszłego oskarżonego, który zajmie kiedyś jego dawne miejsce.
Są jednak i tacy, którzy w momencie tej ostatniej próby budzą się nagle i przystają na rozdrożu, aby dostrzec z przeraźliwą jasnością, że ich oszukano. Nie przekonano ich, nie nawrócono – zniszczono ich jako ludzi, wypalono w nich gorącym żelazem wszystkie uczucia ludzkie! Wszystkie – z wyjątkiem jednego. Jest już za późno, żeby doskoczyć do drzwi z okrzykiem: „Ja chcę do sędziego śledczego, jestem niewinny!”, ale jest jeszcze dość wcześnie, aby w miejsce pokonanej litości rozdmuchać w stygnącym popiele własnego życia wysoki płomień z ostatniej iskierki człowieczeństwa – z dobrowolnego i prawie sztucznego męczeństwa.
Niepodobna bez tego wstępu zrozumieć historii Michaiła Aleksiejewicza Kostylewa, nowego więźnia, który po przybyciu z „łagpunktu” w Mostowicy przydzielony został do naszej brygady.
Nie stosował się on bowiem do wszystkich więźniów sowieckich, a tym mniej jeszcze do nas, Polaków. Ogółem biorąc, śledztwo w sprawach Polaków, uwięzionych po aneksji kresów wschodnich przez Rosję w roku 1939, ograniczało się jedynie do wymuszenia podpisu pod fikcyjnym aktem oskarżenia, miało więc raczej na celu znalezienie dogodnego pretekstu dla urzędów zajmujących się rekrutacją taniej siły niewolniczej i depolonizacją nowo zajętych ziem niż reedukację przyszłych obywateli Związku Sowieckiego. Z tego, że prowadzone było w większości wypadków pospiesznie i chaotycznie, można wnosić, że Rosjanie uważali brankę we wschodniej Polsce za zabieg profilaktyczny w okresie przejściowym i wbrew własnym zarozumiałym oświadczeniom liczyli się najwidoczniej z możliwością przetargu na powojennej konferencji międzynarodowej. W przekonaniu rządu sowieckiego kresy wschodnie zostały na mocy układu rozbiorowego Ribbentrop-Mołotow definitywnie włączone do Rosji, ale ich polscy mieszkańcy mieli być aż do zakończenia wojny czymś w rodzaju zastawu, który eksploatuje się i puszcza w obieg jak majątek dłużnika obłożony sekwestrem przez wierzyciela. Nie trzeba dodawać, że gdyby wojna przybrała inny obrót i Rosjanie mogliby się jej bezkarnie przyglądać z boku, czekając na ostateczne zwycięstwo Niemiec, ten „zastaw” przeszedłby definitywnie na własność osobliwego „wierzyciela”, a półtora miliona obywateli wschodniej Polski rozpoczęłoby swoją wędrówkę śledczą i więzienną od początku, tym razem już pod okiem wytrawnych „pieriewospitatieli”.
W chwili kiedy Kostylew obudził się ze swego dwuletniego odrętwienia, uświadomił sobie dwie rzeczy: że go oszukano i jak go oszukano. To wszystko, co wyżej opisałem, nie jest tedy moją, ex post zbudowaną teorią na temat systemu wychowawczego więzień i obozów sowieckich lub psychologiczną interpretacją dziejów życia i śmierci M.A. Kostylewa, lecz jego własną, wielokrotnie powtarzaną i uzupełnianą opowieścią. Jak pies gończy puszczony raz na właściwy trop, Kostylew prześledził dokładnie wszystkie najdrobniejsze szczegóły swojego uwięzienia, śledztwa i życia w obozie i nauczył się mówić o nich spokojnie, przekonywająco i ze znawstwem, podobny w tym czasem do gruźlika, rejestrującego z pozorną obojętnością symptomy i postępy swej własnej choroby. Nie ja również wymyśliłem próbę uratowania zagrożonego człowieczeństwa poprzez litość, a potem dobrowolne męczeństwo. Zapoznał mnie z nią sam, gdy wypytywałem go, do czego zmierza, opalając co parę dni swą prawą rękę w ogniu. Sposób, w jaki to mówił, mógł nasuwać podejrzenia, że Kostylew bliski był jakiejś szczególnej formy manii religijnej, odziedziczonej w spadku po całych pokoleniach rosyjskich mistyków, lub łagodnej schizofrenii, która rozwijała się w nim niepostrzeżenie dla niego samego nawet po wstrząsie przeżytym w czasie blisko rocznego śledztwa i pierwszych paru miesięcy pobytu w obozie. Opowiadał spokojnie, precyzyjnie i inteligentnie, z tą typową dla umysłowo chorych wnikliwością, która nie dopuszcza sprzeciwów i zjednawszy słuchacza dla przesłanek, jedna go również dla konkluzji. Nie wykluczam ani jednej z tych możliwości, ale nie powstrzymują mnie one od powtórzenia jego historii. Tak czy owak bowiem, przyjaźń z Kostylewem zaważyła poważnie na moich doświadczeniach sowieckich, a jego śmierć nie przeszła również bez echa wśród pozostałych więźniów obozu w Jercewie.
Читать дальше