Tak się dzieje. Ta straszliwa nieokreśloność dopada człowieka, gdy narusza się granice. Pigment sączy się przez skórę niczym atrament przez bibułkę. Nie sposób wtedy stwierdzić, co ma wartość, a co nie.
„Jesteś najbardziej angielski ze wszystkich, których znam”. A to dobre. Jonathan wybucha niepohamowanym śmiechem. Śmieje się długo, aż zgięty wpół opiera ręce na kolanach i spazmatycznie łapie powietrze. Przechodnie szerokim łukiem omijają szaleńca zarykującego się ze śmiechu na ulicy.
Kiedy Jonathan podnosi wzrok, stoi przed nim olbrzym w astrachańskiej czapie. Od wywiniętych nosków wysokich czerwonych butów po kaftan z baraniej skóry na potężnych barach, jego postać robi piorunujące wrażenie.
– Kabaret, monsieur? – pyta. – Kabaret Russe?
Czemu nie. Jonathanowi i tak wszystko jedno. Może wejść do środka, usiąść przy stoliku naprzeciw trzeszczącej sceny obwieszonej długimi srebrnymi serpentynami zastępującymi kurtynę i patrzeć na taniec olbrzymów, patrzeć, jak przyklękają, a potem wyrzucają wysoko w powietrze stopy w czerwonych butach. Etnograficzna doskonałość. Kwintesencja kozaczyzny zredukowana do trzydziestosekundowego pokazu, formy łatwo przyswajalnej nawet dla najbardziej pijanego czy tępego turysty. Jedna wódka. Za chwilę druga. Kontury się zacierają. Co było nieruchome, zaczyna się poruszać. Co stałe, traci formę, konsystencję, daje początek nowym tworom… A co ze Star? Robił wszystko jak należy, uformował się doskonale. Stał się wzorcem idealnego mężczyzny dla niej. I po co? Żeby na końcu drogi natknąć się na Sweetsa, zobaczyć czarną rękę na jej ramieniu. Czy jest za późno na zmianę? Może powinien wrócić do poprzedniej inkarnacji? A może zostać przy obecnej? Czy czerń Sweetsa jest kolejną powłoką, którą mógłby przywdziać?
Tancerze kończą występ. Rozlegają się pierwsze takty walca. Vo-lez-vous danser, m’sieu? Przed Jonathanem stoi blado uśmiechnięta tleniona blondynka o wielkich, smutnych oczach, obrysowanych czarną kredką. Zapadnięte policzki każą przypuszczać, że dawno nie jadła do syta. Ma na imię Sonia. Jeśli Jonathan chce, może jej dać napiwek na koniec każdego numeru. Szurając nogami po parkiecie, trzymają się siebie kurczowo niczym para tonących. Sonia mówi o gwiazdach filmowych, o swojej rodzinie, która przed rewolucją była bardzo bogata. Biała Rosjanka. To ci dopiero! Biała Rosjanka! Rozumiesz? Oczywiście, że nie rozumiesz, co mnie tak bawi. Sonia zostawia Jonathana, który zrywając boki ze śmiechu, opiera się o filar dla utrzymania równowagi. Daje znak porządkowym, że nie jest groźny, że nie muszą interweniować. Za chwilę sam się uspokoi.
Jonathan wraca do stolika. Rzęsiste brawa towarzyszą pojawieniu się na scenie drobnego człowieczka o nieokreślonej powierzchowności. W białym krawacie i fraku nie wygląda ani na eleganta, ani na obszarpańca. To tylko kostium, ubranie robocze. Oświetlony reflektorem, który rzuca jasną, rozedrganą plamę na srebrne tło z serpentyn, staje wyprostowany jak struna i wygłasza napuszone wprowadzenie w języku, którego Jonathan nie rozumie (rosyjski?). Następuje chwila ciszy. Człowieczek odwraca się plecami do widzów, po czym gwałtownie okręca się na pięcie. Nad górną wargą ma doklejony wąsik. Przybierając pozę bardzo ważnej osobistości, może króla, może polityka, przemawia do zgromadzonych. Słychać śmiech. I głosy sprzeciwu. Człowieczek znów się odwraca i pokazuje twarz już bez wąsika. Piskliwym głosem wyrzuca z siebie parę słów, strojąc niemiłosierne miny.
Jonathan nie rozumie, o czym mowa, ale nie może oderwać oczu od człowieczka na scenie. Postacie zmieniają się jak w kalejdoskopie. Jedna mówi barytonem. Druga ma na głowie małą czapkę i udaje zawadiakę. Każda z nich istnieje przez kilka chwil, przez minutę. Z pojawieniem się nowej znika poprzednia. Człowieczek stapia się z tymi postaciami tak doskonale, że jego indywidualność jest niedostrzegalna. Mimo wypitej wódki Jonathan czuje dojmujący chłód. Patrzy z przejęciem na kolejne wcielenia i modli się w duchu, żeby to nie była prawda, żeby się okazało, że coś przeoczył. Ale od tego nie da się uciec. Pomiędzy kolejnymi wcieleniami, w momencie, w którym jedna postać znika, ustępując miejsca drugiej, twarz imitatora jest martwa niczym pozbawiona wyrazu maska.
٭
Liniowiec dopływa do portu. Jego dziób wbija się czarnym klinem między budynki barwy gliny, przez co wydają się jeszcze bardziej niepozorne. Pośród szeregu blaszanych dachów jest obcym ciałem, mającym w sobie coś złowieszczego. Wraz z pojawieniem się statku kobiety ruszają na nabrzeże. Niektóre pchają ręczne wózki, inne niosą misy pełne bananów, orzeszków ziemnych i wędzonych ryb, zawiniętych w liście palmowe. Robotnicy portowi formują żywy łańcuch. Ogniwo po ogniwie worki i skrzynki wędrują do magazynów. Kobiety tymczasem rozkładają swoje ładunki na ziemi i kucają obok. Gdy biali ludzie wysiadają z szalupy, na nabrzeżu działa już regularny targ, do którego dołączają żebracy, psy oraz policjanci, pałkami torujący przejście do komory celnej. Przybysze mrużą oczy przed słońcem. Miejscowe kobiety udają, że na nich nie patrzą, ale w głębi duszy cieszy je widok plam potu pod pachami świeżych koszul i nerwowe rozglądanie się wokół w obawie przed kontaktem wzrokowym z tubylcami.
Jonathan patrzy na Afrykę i robi mu się nieswojo. Odnajduje w niej coś znajomego. Daszek tropikalnego hełmu przesłania mu część pola widzenia. Wzdłuż nabrzeża cumują wysłużone frachtowce. Z przepastnych wnętrz wypluwają towary w puszkach oraz blachę falistą, zwalniając miejsce dla oleju palmowego, tytoniu i beli bawełny. Tragarze zwijają się jak w ukropie. Wbiegają jeden za drugim po niestabilnej kładce i zrzucają ładunek w czeluście statku, poganiani przez nadzorców z listą towarów i rewolwerami w kaburach. Przed jednym ze statków kontyngent żołnierzy z Indii Zachodnich czeka na rozkaz zaokrętowania. Ponad nimi góruje pobielony fort, w którym przetrzymywano niewolników. Patronuje mu święty Jakub, choć równie dobrze mógłby to być święty Jerzy czy Jan; jeden z tych angielsko brzmiących świętych o surowych zasadach moralnych, który w walce dał świadectwo odwagi. Z kruszącego się muru wystaje lufa sześciocalowego działa wycelowanego w morze. Poszczególne składniki tej scenerii są dla Jonathana nowością, choć panująca tu atmosfera wydaje mu się znajoma. Po latach spędzonych w Europie wrócił do świata rozdartego na dwoje. Jedna część tkwi zasklepiona w przeszłości, druga rwie naprzód. Jonathan zna logikę, jaka się za tym kryje. Ma to zakodowane z tamtego życia.
W komorze celnej antropolodzy czekają na sprawdzenie dokumentów. Tymczasem urzędnicy uwijają się przy ogromnym transporcie alkoholu. Zapach dżinu z paru przypadkowo rozbitych butelek wypełnia duszną, zatłoczoną halę. Rozstrojony Jonathan przygląda się krzątaninie. Przedmioty, z którymi się w Anglii oswoił, rejestry, poduszeczki do pieczątek, mundury, znów pojawiają się w nieznanym środowisku. Parasole chronią ludzi przed słońcem, nie przed deszczem, twarze ich właścicieli to nic niemówiące czarne zera wystające znad sztywnych kołnierzyków.
Profesor przechadza się po hali, stukając w skrzynki laską i wchodząc tragarzom w drogę. Morgan, któremu wypływający spod korkowego hełmu pot zalewa oczy, nachyla się do Gittensa.
– Popatrz na Bridgemana.
Gittens patrzy na Bridgemana. Obiekt obserwacji wałęsa się po hali przygnębiony i posępny.
– Racja, nie jest sobą.
– Widzę. To trwa od tygodni. Może powinniśmy coś powiedzieć?
Читать дальше