Reakcja Jonathana i Star jest błyskawiczna. Kilka chwil później już kompletnie ubrani znajdują się w połowie drogi do domu. Na ich twarzach doszukać się można jedynie anielskiej niewinności. Profesor chyba niczego nie zauważył.
– Tu jesteś, Astarte. Co, u licha, robiłaś w hangarze? Przykro mi, ale porywam pana Bridgemana. Musimy omówić parę spraw.
– Myślałam, że śpisz, tato.
– Spałem. Ale teraz przyszedł czas na interesy. Idziemy, chłopcze.
Jonathan niechętnie daje się prowadzić do gabinetu. Profesor chodzi tam i z powrotem z udręczoną miną. W tych dniach trudno nawet o spokojną drzemkę. Ostatnio znów jest gorzej. Świat zapełnia się analogiami, łańcuchem podobieństw i znaczeń, które uniemożliwiają wykonanie najprostszej czynności bez rozpraszania uwagi. Chęć zajęcia miejsca za biurkiem wywołuje kaskadę skojarzeń i zmusza do serii na wpół bezwiednych rytuałów. Jonathan patrzy osłupiały, jak profesor, mamrocząc coś pod nosem, wprawia w ruch stary drewniany globus w kącie gabinetu. Ściąga z półki oprawione roczniki „Puncha”, czyta na głos trzy polityczne dowcipy, rozgarnia płonące drwa w kominku, podejmuje zawstydzająco nieudaną próbę dotknięcia palców u nóg, zakręca globusem przeciwnie do ruchu wskazówek zegara i pospiesznie, jakby w poczuciu winy, opada na krzesło. Po paru minutach ustawiania przedmiotów na biurku w rzędy i odkładania ich na poprzednie miejsce, podnosi wzrok i przyciska palce do skroni.
– Co to ja chciałem powiedzieć?
– Nie wiem, panie profesorze. Profesor Chapel marszczy brwi.
– Masz rozpięty rozporek. Jonathan pąsowieje i zapina, co trzeba. Mars na czole profesora jeszcze się pogłębia.
– Myślałem o czymś, Bridgeman. Uważam cię za wyjątkowo inteligentnego i pojętnego młodzieńca.
– Dziękuję panu.
– Jesteś nam bliski. Nie tylko mnie, ale i mojej córce.
Serce Jonathana zaczyna walić jak oszalałe. Czyżby chodziło o jego zamiary wobec Star?
– Czuję, że rozumiesz sens mojej pracy i że byłbyś doskonałym…
– Tak, panie profesorze?
– …towarzyszem w długiej podróży. Bridgeman, nadszedł czas kolejnego wyjazdu do krainy Fotse. Mam zamiar wyjechać latem, po zakończeniu semestru. To będzie długa wyprawa, ponad pół roku. Chciałbym, żebyś był moim asystentem.
– Pańskim asystentem?
– Zgadza się. To jest, jeśli Astarte mi cię użyczy.
Profesor wybucha śmiechem. Jonathan mu wtóruje, pokrywając nagły przypływ lęku. Kraina Fotse? Przypominają mu się mężczyźni o zaczerwienionych oczach, przycupnięci przed chatą na Wystawie Imperium. Nagle gabinet wydaje mu się wilgotny i chłodny.
– I co ty na to, mój chłopcze?
Co on na to? Nic mu nie przychodzi do głowy.
– Dziękuję, panie profesorze.
– W takim razie jesteśmy umówieni. Wracaj do tego, co wam przerwałem. Na pewno nie zamierzaliście pływać łódką, prawda? Nie teraz. Jest środek nocy.
Jonathan wychodzi z gabinetu w stanie kompletnego oszołomienia. Kraina Fotse? Tak jakby ziemia przechylała się na boki, by strącić go w miejsce, do którego (czuje to wyraźnie) nie może jechać. Rozgląda się za Star. Chce jej powiedzieć, co się stało. Ale Star już śpi. Przez ponad godzinę Jonathan siedzi samotnie w hangarze, wsłuchany w plusk rzeki ginącej w czerni nocy.
W ostatnim dniu roku siedzą oboje na ławce w ogrodzie Barabbas College. Warden zaprosił ich na przyjęcie. Kwartet smyczkowy gra Haydna. Jonathan się uśmiecha. Star macha nogą. Precyzja muzyki trafia do nich obojga. Wkoło goście z kieliszkami szampana w rękach toczą optymistyczne rozmowy. Profesor jest gdzieś w środku, w bezpośredniej bliskości bufetu. Wszyscy z niecierpliwością czekają, aż wybije północ, kiedy to słudzy odpalą pierwsze fajerwerki i zacznie się pokaz sztucznych ogni. Od tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego dzieli ich niespełna minuta.
– Och, Star – mówi Jonathan.
– Och, Johnny – mówi Star.
– Jestem taki szczęśliwy.
– Naprawdę?
– Czemu pytasz? Ty nie jesteś?
– Oczywiście, że jestem. Słuchaj. Zbliża się.
Ludzie zaczynają odliczać: „Trzydzieści… dwadzieścia…”. Wrzawa rośnie, gdy goście wysypują się z budynku. Szef służby przyklęka niezgrabnie na jedno kolano i osłania dłonią zapałkę. Po chóralnym: „Zero!” odpala. Rakieta strzela w górę i eksploduje białą kaskadą ognia nad kaplicą. Słychać wiwaty i brawa. Jonathan bierze Star w ramiona. Wokół nich goście poklepują się po plecach i wymieniają energiczne uściski dłoni. Star nigdy nie była równie piękna.
– Kocham cię – mówi Jonathan i całuje ją. – Kochanie, to cudownie – mruczy Star.
– Tak? Naprawdę tak myślisz?
– Oczywiście, Johnny. Myślę, że to absolutnie cudowne.
– Więc zgadzasz się?
– Na co?
– Ale idiota ze mnie. Wszystko mi się poplątało. Wyjść za mnie. Wyjdziesz za mnie?
– Och, Johnny, najdroższy.
– Więc wyjdziesz za mnie?
Star patrzy na fajerwerki, które wzlatują w niebo, patriotycznie rozpryskując się na czerwone, białe i niebieskie rozety.
– To chwila bliska doskonałości, nie sądzisz? My w ogrodzie, fajerwerki, przyjęcie i wszystko wokoło.
– Powiedz tak, Star. Po prostu powiedz tak.
– Cóż, Johnny… Chodzi o to, że znowu wyjeżdżam.
Jonathan jest zdruzgotany.
– Wyjeżdżasz?
– Nie patrz tak na mnie. Wracam do Paryża. Jest tam pewna wspaniała Amerykanka, pani Amelia DeForrest z Chicago. Zakładamy wspólny interes. Ona ma mnóstwo pieniędzy i bardzo chwali moje projekty. Powiedziałam, że pozwolę jej zająć się tkaninami, reszta będzie należała do mnie.
– Interes?
– Tak, zgadza się. Interes. Naprawdę, Johnny chciałabym, żebyś nie mówił tego takim tonem, jakby chodziło o coś nieprzyzwoitego. Mnóstwo dziewcząt się tym zajmuje.
– Wybacz. Kiedy… Kiedy jedziesz?
– Niedługo. Za miesiąc, może za dwa. Ty i tata możecie odwiedzić mnie w drodze do Fotse.
– Jak możesz… Po tym wszystkim… Myślałem… Mówiłaś, że…
– Jakiś ty słodki. Taki nadąsany i zawiedziony. To, że będę w Paryżu, wcale nie oznacza, że o tobie zapomnę. Przecież jesteś taki śliczny. I taki grzeczny.
– Ale ja chcę być z tobą.
– Możesz być ze mną po powrocie z Afryki. Kiedy skończysz pomagać tacie, powinieneś przyjechać do Paryża. I zostać. Tam jest o wiele lepiej niż w Londynie. Ludzie mają wyśmienity gust. No i te cudowne nocne kluby… Nie musisz kłaść się spać, jeśli nie masz ochoty.
– Zastanowisz się nad tym, co ci powiedziałem?
– Jasne, Johnny. Jestem wzruszona. A teraz musimy poszukać taty. Rano Jonathanowi pęka głowa, a wspomnienia z przyjęcia są tak niewyraźne, że nie pamięta, czy powinien się cieszyć, czy smucić. Powiedziała, że go kocha, czyż nie? Tak czy siak, są po słowie. On i Astarte Chapel są praktycznie zaręczeni. To chyba tajemnica. W takich sprawach dyskrecja jest tradycją. Ale to wcale nie znaczy, że nie może podzielić się tą informacją z przyjacielem. Kilka dni po Nowym Roku Jonathan je lunch z Levine’em.
Na początku nowego semestru cały uniwersytet już wie: Bridgeman jest zaręczony z panną Chapel. To nie wszystko. Będzie asystentem jej sławnego ojca na następnej wyprawie. Zwykły student! Trudno powiedzieć, co budzi większą zazdrość wśród koterii młodych naukowców z otoczenia profesora: praca czy dziewczyna. W bibliotece słyszy się kąśliwe uwagi. Ludzie, których Jonathan uważał za swoich przyjaciół, traktują go jak powietrze. „To cena sukcesu, stary – twierdzi Levine. – Nie możesz oczekiwać, że innych uszczęśliwi coś takiego”. Mówi tonem człowieka doświadczonego. Jego sztuka będzie wystawiona w Londynie. Uniwersyteckie sfery teatralne jawnie okazują piekącą zazdrość.
Читать дальше