Choć morderstwo nie wchodziło w rachubę, tłumacz przyznał, że częstowanie brudną wodą uznano za dopuszczalną formę naciągania reguł. Nikt tak naprawdę nie spodziewał się śmierci profesora. Przez lata nieświadomie pochłonął w jedzeniu mnóstwo zanieczyszczonej wody, a nic mu nie było. Chodziły słuchy, że pewni spekulanci z Klanu Jaszczurek robią świetne interesy na zakładach, że profesor przeżyje długie lata w doskonałym zdrowiu. Wystarczy pilnie baczyć na różne znaki. Ofiarowanie mu na obiad siekanych organów rozrodczych samca wielbłąda oznacza pozytywną zmianę. Gdzie kiedyś była woda, wkrótce będą gruczoły, które dadzą mu siłę prokreacji. Profesor Chapel, flegmatyk z natury, rozumiał zasadę oddzielania interesów od emocji. Przetrwał więc burzę i wrócił do Oksfordu pod koniec lata, by przemyśleć swoje odkrycie.
Najbardziej uderzyło go nie samo Gofo, które uważał za stratę czasu, lecz fakt, że Fotse byli świadomi przenoszenia chorób przez wodę. W rezultacie powstała Magia i medycyna u Fotse, praca zaliczana do klasycznych dzieł wczesnej antropologii. Do czasu kolejnej podróży profesor był już akademicką legendą, komplementowaną przez kolegów po fachu, otaczaną przez studentów i uhonorowaną Medalem Pargettera za Zasługi nad Badaniem Ludów Prymitywnych.
Nieco upiększony obraz wspaniałej kariery zawsze zbiega się w czasie z ostatnim fragmentem wykładu o organizacji życia społecznego Fotse i przypomina profesorowi, że pora kończyć. Kończy tym samym co zawsze akcentem (podniosły ton, kilka śmiałych gestów zapożyczonych od Europejczyków z południa). Otrzymuje uprzejme, ale entuzjastyczne oklaski, co wśród antropologów uchodzi za przejaw najwyższego zachwytu. Potem, jak zwykle, otacza go wianuszek zapaleńców żądnych odpowiedzi na szczegółowe pytania. Córka ściska go i pragnie przedstawić jednego z kolegów. Kolega, o którego chodzi, ma całkiem niezłą prezencję. Przynajmniej nie wygląda na Żyda i nie używa różu jak większość wysoce nieodpowiednich dla Astarte okazów, które ona bez przerwy ciąga za sobą.
– Tatusiu – zaczyna Astarte serdecznie – to Jonathan Bridgeman. Jest bardzo, ale to bardzo zainteresowany twoją pracą.
– Naprawdę? – pyta młody człowiek, który jak większość kolegów Astarte okazuje się nieco roztargniony. – Tak, naturalnie. Jestem zainteresowany.
Chapel wyciąga rękę. Wymienia z Bridgemanem mocny uścisk. W przypływie dobroduszności zaprasza córkę i jej przyjaciela na lunch.
Jonathan nie pamięta, żeby kiedykolwiek był tak szczęśliwy. Star i ojciec rozmawiają, a raczej mówią jedno do drugiego. Ich myśli biegną oddzielnymi, choć zadziwiająco podobnymi torami. Restauracja obraca się wokół ich konwersacji. Pozostałe stolilci zataczają kręgi niczym pomniejsze satelity w planetarium. Rozmowa jest pełna imion i nazw. Nazwy miast; imiona ludzi, których spotkała Astarte, i tytuły książek, które przeczytał jej ojciec; mozaika porażająca rozmiarem i złożonością. Tyle zrobili, tyle zobaczyli, tyle wiedzą. Tyle mają do powiedzenia przy stole.
Kelner pędzi do stolika z bułkami i kompletem sztućców. Odsyłają go z powrotem bez przerywania potoku słów. Jonathan czuje, że znalazł się w sanktuarium, w którym wszystko jest jasne i proste, a jego mieszkańcy żyją z dala od reszty sąsiadów. Z Chapelami wszystko wydaje się proste. Chcesz listę win? Jest lista win. Chcesz przyjęcie? Jest przyjęcie. Chcesz jechać do Francji? Przed tobą otwiera się ścieżka, na której wszystko odbywa się automatycznie.
Jonathan stwierdza, że antropologia jest najwyższym przejawem cywilizacji. Wykład profesora Chapela, łatwość porównywania zwyczajów Fotse ze zwyczajami Trobriandczyków, Indian Hopi, Inuitów i plemion z gór Karen w Birmie reprezentuje kres długiej podróży, trudnej drogi ku niebotycznym wysokościom, z których można wreszcie obserwować świat i zamieszkujących go ludzi. Wtedy ma się do dyspozycji całą ziemię. Czy jest coś lepszego niż spoglądanie z wysokości na pierwotne doliny? Czy jest lepsze świadectwo własnej pozycji w świecie, dotarcia do końca własnej podróży?
Słuchając Chapelów, naśladuje ich pozy, rozkoszuje się ich swobodą. Słyszy swój angielski głos, proszący Star o podanie sosu chrzanowego, i z niejakim zdziwieniem śledzi ruch jej palców zaciskających się na niewielkiej miseczce i unoszących ją ku niemu.
Lunch kończy się zdecydowanie za szybko. Zostają puste talerze, filiżanki po kawie i zużyte serwetki. Jonathan żegna się z profesorem ceremonialnym „do widzenia”. „Do widzenia” skierowane do Star trwa dłużej i trudniej je powiedzieć. Star całuje go w policzek i obiecuje odezwać się za dzień-dwa. Jonathan wraca do Barabbas College niczym zwycięski książę. Świętuje sukces, spijając Levine’a w barku. Wieczorem obsługa prosi, żeby wyszli. Inaczej zapłacą grzywnę.
Nazajutrz rano skacowany Jonathan czeka na kolejny odcinek swojego nowego życia. Ale Star nie dzwoni. Następnego dnia też nie. Nie dzwoni do końca tygodnia. Wreszcie Jonathan idzie do jej college’u, gdzie dowiaduje się, że panny Chapel już tu nie ma. Postanowiła przerwać studia i założyć w Londynie firmę projektującą wnętrza.
Jonathan stoi osłupiały. Znowu mu to zrobiła. Projektowanie wnętrz? W trakcie lunchu nie wspomniała o tym ani słowem. Taka ważna decyzja – zostawić uniwersytet, zostawić jego… Całkowita odmiana. I nic nie powiedziała. Jonathan daremnie odgrzebuje wspomnienia z restauracji. Daremnie szuka w pamięci jakiejś wzmianki o dywanach czy podgrzewanych wieszakach na ręczniki, czegokolwiek, co mogłoby zapowiadać to wydarzenie. Mówiła dużo o paleniu, które właśnie rzuciła, i o wibracyjnym pasie odchudzającym, na który namawiała ją przyjaciółka. O projektowaniu wnętrz ani słowa. Jonathan zachodzi w głowę, czy bliskość odczuwana podczas lunchu była tylko złudzeniem.
Nie widzi Star przez prawie pięć miesięcy. Bez niej czuje pustkę. Jego życie biegnie utartym torem: wykłady, picie, spotkania w klubie dyskusyjnym i obiady, ale jest jałowe, pozbawione sensu. Aż pewnego popołudnia Star staje w drzwiach jak gdyby nigdy nic, jakby rozstali się zaledwie wczoraj czy przedwczoraj. Nadstawia policzek do pocałowania i pyta, czy Jonathan ma zamiar stać tu przez cały dzień, czy też włoży kapelusz i zabierze ją na herbatę.
Jonathan wkłada kapelusz.
Na pierwszy rzut oka widać, że Londyn jej służy. Star ma na sobie komplet, który przypomina dzieło precyzyjnej maszyny, a nie krawca. Sztywna ciemnoszara materia tworzy formę o nienagannych kantach i nienagannej gładkości dokładnie tam, gdzie trzeba. Piękna, znudzona twarz Star, wyrastająca znad kołnierza, przybrała charakterystyczny londyński wyraz, uzyskiwany jedynie dzięki ekspresji ust. Tę londyńską minę naśladuje większość nadążających za modą studentów (z Jonathanem włącznie), ale rzadko kiedy widać ją w tak doskonałym wydaniu, Jonathan wie, że Star obracała się w najlepszym towarzystwie.
Sprawdzają się najgorsze obawy Jonathana. Kawiarnia nie spełnia oczekiwań Star. Choć to ta sama kawiarnia, do której zabrała go w zeszłym roku i której wystrój ani trochę się nie zmienił, teraz wydaje się zagracona niepotrzebnymi dekoracjami w złym guście, a na domiar złego nieznośnie zatłoczona „motłochem”. Słowa „motłoch” Star używa, czyniąc je przeciwieństwem „ludzi”. Na to miano zasługują jedynie osoby z jej najbliższego otoczenia. O ludziach mówi, wymieniając ich tylko z imienia, szczególnie jeśli są znani. Jonathan słucha z namaszczeniem o Davidzie – przedsiębiorczym dramaturgu, Johnie – dowcipnym młodym polityku i Pameli – cudownej aktorce z teatru muzycznego. Nie pyta, czemu Star wyjechała z Oksfordu. Przynajmniej to jest dla niego oczywiste.
Читать дальше