– Mój Boże – szepcze z przejęciem Gittens. – To chyba my.
Nikt w krainie Fotse nie wie, kiedy przybyły do nich pierwsze europejskie duchy. Obce duchy przybywały do nich już wcześniej, część z pustyni, część aż z wybrzeża, ale nigdy nie było ich tyle i nigdy nie okazywały takiej złości. Niektóre, jak Massa-Missi, wrzeszczą i wydają rozkazy. Inne, jak Sahjat, zasiedlają ludzi i próbują ich porywać. Są brutalne i nieprzewidywalne. Dla wielu Fotse to znak, że stare czasy minęły, a nowe będą bardzo trudne.
W przeszłości żaden Fotse nie opuszczał swoich ziem. A jeśli byli tacy, wędrowali na równiny i przepadali tam na zawsze. Teraz są Fotse, którzy odeszli i wracają z dziwnymi opowieściami o podróżach po wodzie albo kopaniu pod ziemią. W każdej z tych opowieści główną rolę odgrywają biali ludzie. Duchy białych każą im wznosić ogromne spichlerze i zarzynać jeden drugiego, jak nowożeniec zarzyna kozy przed ucztą weselną. Jakimś sposobem te duchy musiały wejść w mężczyzn Fotse, gdy spali, i przybyły razem z nimi.
Zmiany musiały przyjść w ślad za duchami Europejczyków. Chyba że jest na odwrót; że to duchy przyszły w ślad za zmianami. To jedno z pytań, które dręczą starszyznę Fotse, dyskutującą o nowych czasach w cieniu drzew owocowych. Co przyszło pierwsze: duchy czy zmiany? Przedtem nikt nie mówił w ten sposób; nie było mowy o nowych czy starych czasach, ponieważ takie rzeczy po prostu nie istniały. Czas to był czas. Ludzie żyli jak ich przodkowie. Jedli tylko czyste części zwierząt i zbierali proso po złożeniu odpowiedniej ofiary. Unikali stosunków seksualnych, póki ich nowo narodzone dziecko nie zostało odstawione od piersi, a kiedy przychodził na to czas, zawierali Fo. Przodkowie nagradzali ich posłuszeństwo właściwą kolejnością pór roku i plonami, którymi mogli wykarmić więcej dzieci. Dzieci dorastały, potem umierały i same stawały się przodkami, nadzorującymi zmiany pór roku. I tak odziedziczona po przodkach siła Fotse rosła, czyniąc ich świat mistycznym perpetuum mobile.
Teraz machina się zepsuła. Teraz są stare czasy i nowe czasy.
Może to misjonarz przywidzi z sobą przeszłość i przyszłość w skórzanych torbach przy siodle, kiedy przejeżdżał przez ich krainę i mówił o wzniosłym bogu, o martwym bogu i końcu czasu. Nie zostawił po sobie prawie nic więcej prócz idei początku i nieuchronnego końca. Kazał ludziom myśleć o własnym końcu i gdzie się znajdą, gdy czas przestanie istnieć. Zamiast pytać przodków: „Co powinniśmy robić?”, ludzie zaczęli pytać: „Co jest dla mnie dobre? Co się ze mną teraz stanie?”.
Przybyli rządowi ludzie i dali Daou magiczny kij ze srebrnym okuciem, a innym wodzom kije z okuciami z brązu. Wodzowie byli dumni, ale w zamian za kije rząd zabrał z sobą wielu mężczyzn Fotse. Niektórych nie było przez długi czas. Nie mogli zebrać plonów, a ich żony uciekły z innymi.
Ludzie zaczęli mówić: „Kiedyś żyło się całkiem inaczej”.
Biali ostrzegali ich przed czarami, co było zupełnie naturalne. Szamani i zaklinacze deszczu robią to samo. Nikt w krainie Fotse nie lubi tych, którzy rzucają uroki, ale oni są. Każdy ma zawistnych sąsiadów, co jest wystarczającym powodem, by stawiać swoją zagrodę z daleka od reszty. Jeśli uroki fruwają w powietrzu przez cały czas, trudno oczekiwać czegoś innego.
Jeśli twoja brzemienna koza umiera albo twoje dziecko ukąsi wąż, można spytać wyroczni, kto za to odpowiada, i zmusić winowajcę do wynagrodzenia straty. Czary można zneutralizować albo skierować z powrotem ku temu, kto je rzucił. Talizmany chronią przed czarami. Tylko w najpoważniejszych przypadkach, kiedy wrogość innych przywodzi ludzi na skraj śmierci, magia staje się sprawą publiczną.
Niektórzy pytali: „A jeśli nowe czasy przynieśli czarownicy? Jeśli przewrotni ludzie połączyli siły i zmienili wszystko na gorsze? Czy nie lepiej wytępić ich raz na zawsze i żyć w świecie wolnym od czarów? Może wróci sam czas, bez podziału na stare i nowe?”.
Te myśli budzą strach, pełno w nich zmian i zamętu. Pojawiły się wraz z nowymi czasami. Ostatnio wróżbiarze mają mnóstwo pracy. Codziennie ujawniają nowych czarowników, których ludzie traktują bardzo surowo.
Są Fotse, którzy myślą o czarach inaczej. Świat poza granicami ich krainy jest całkiem pogmatwany. Czary są tam na porządku dziennym, złe jest dobre, a ludzie chodzą do góry nogami. Że w świecie zewnętrznym panuje zło, o tym wiedziało się od zawsze. Teraz podróżujący Fotse potwierdzają, że im dalej jedziesz, tym jest gorzej, aż docierasz do zimnego kraju, gdzie żyjący tłoczą się na kupie, a martwi leżą na otwartych przestrzeniach.
Kto przybywa z dalekiego świata, by zabierać mężczyzn Fotse? Czyje uprzykrzone duchy tak kierują kobietami przy wielkim bębnie, że nawet gdy w desperacji tańczą przed jaskiniami zmarłych, przodkowie niezmiernie rzadko zabierają je z sobą, zostawiając we władaniu tupiącego Sahjata i Massa-Missi?
Kto mógłby być bardziej przewrotny niż biali ludzie?
Przed świtem Jonathan i Gittens wracają do obozu. Nie bardzo wiedzą, jak wytłumaczyć to, co widzieli. Jonathan jest zaniepokojony, ale Gittens odczuwa ulgę. „Świętują – mówi. – To ich sposób na uczczenie naszego przybycia”.
Kiedy opowiadają o wszystkim profesorowi Chapelowi, ten okazuje wielkie niezadowolenie. Ignoruje relację podekscytowanego Gittensa na temat tańca obrazującego opętanie i wygłasza płomienną przemowę, w której roi się od słów i wyrażeń typu „eskapada”, „skandaliczny” i „czy to się komuś podoba, czy nie”. Wszelkie kontakty z Fotse powinny być usankcjonowane przez niego. On kieruje tą ekspedycją i nie pozwoli, by podważano jego autorytet. Z przeciwnej strony paleniska dobiega głośny, bezczelny śmiech Marchanta. W bezsilnej wściekłości profesor zwraca się do Jonathana.
– A jeśli o ciebie chodzi, to zdaje mi się, że miałeś coś do zrobienia – rzuca warkliwie. – Czy nie czas, żebyś przestał pałętać się po obozie i ruszył w teren?
٭
Następnego dnia Jonathan wyrusza w teren. Z trzema tragarzami, którzy niosą jego papiery i sprzęt obozowy, przekracza wyschłe koryto poniżej zagrody Daou. Tragarze nazywają się Idris, Ali i Danjuma. Kiedy wydaje im polecenia, uświadamia sobie, że się ich boi. Rozmawiają między sobą przyciszonymi głosami w języku hausa, obserwując go z beznamiętnym wyrazem twarzy. Są pierwszymi tubylcami, którymi przyszło mu samodzielnie kierować. Odczuwa ulgę, że opuszcza strefę cienia rzucanego przez zbocze, ale jak zabrać się do spisu ludności, pozostaje dla niego tajemnicą. Większość rządowych instrukcji dotyczy rad wioskowych, pomniejszych wodzów i spisów w języku arabskim, ale ponieważ Fotse (wysoce zdecentralizowani i mniej lub bardziej wolni od czyjegokolwiek nadzoru) nie żyją w wioskach, nie mają jasnego systemu lokalnych rządów i nie piszą po arabsku, żadnej z nich nie da się tu zastosować. Dopóki Gregg i Marchant nie skończą pomiarów, nie będzie dokładnych map krainy Fotse. Jedynymi nośnikami informacji są naszyjniki, które rejestrują transakcje Fo, ale Fotse niszczą je po sfinalizowaniu sprawy. Spytany, iloma ludźmi rządzi, Daou zazwyczaj mówi „sto i dziesięć”, co jest u Fotse zwyczajowym określeniem na „całkiem dużo”. Jak wykazały badania nad matematyką Fotse (Chapel 1913), potrafią wyrażać wielkie liczby i abstrakcyjne wartości ułamkowe. Jonathan odnosi więc wrażenie, że wódz po prostu nie ma ochoty na współpracę. Jego deklamator szacuje liczbę poddanych wodza na „tyle dzikich kóz, ile wdrapuje się na Grzbiet Jaszczurki”, co i tak Jonathanowi niewiele mówi. Kiedy deklamator pyta retorycznie, czemu ktoś miałby być na tyle głupi, żeby liczyć dzikie kozy na Grzbiecie Jaszczurki, Jonathan nie potrafi mu odpowiedzieć.
Читать дальше