Jednak we mnie musiało być więcej zła, bo jakże Amelia zdołałaby wygrać?. Przyszła do niego pielęgniarka. Dan przejechał palcami po włosach. Sprawdziła puls i kroplówkę i powiedziała, że dość już pytań, mam mu dać spokój. Zanim wyszedłem, odwróciłem się i raz jeszcze popatrzyłem na Dymitra, ale zdążył zasnąć. Ksiądz czekał na mnie przed salą. „Gdy Dymitr pojawił się w Los Angeles, poszedł do biura IRO – oświadczył. – Nie znalazł żadnej informacji o Ani Łubieńskiej. Poprosił, żeby sprawdzili Anię Kozłową. Kiedy odkrył, że wróciła do panieńskiego nazwiska, zrozumiał, że da sobie radę. Że przetrwa”. Zapytałem księdza, kiedy Dymitr mu to powiedział, a on odparł, że rankiem.
Poszedłem do Dymitra następnego dnia. Jego stan znowu się pogorszył. Był bardzo słaby. Nie spałem poprzedniej nocy, tak mnie to męczyło. „Ale nie wróciłeś do niej, prawda? – zapytałem. – Nie próbowałeś jej pomóc?”. Dymitr popatrzył na mnie ze smutkiem na twarzy. „Kochałem ją tak bardzo, że nie chciałem jej jeszcze bardziej ranić”, odparł.
Łzy zapiekły mnie pod powiekami. Kiedy Dan mówił, mój umysł przez cały czas gorączkowo pracował. Pojadę do Dymitra. Pomogę mu. Swoim uczynkiem udowodnił, że nie jest potworem. Ocalił dziewczynę. Uratował ją, bo przypominała mu mnie.
– Kiedy możemy polecieć do Ameryki? – zapytałam Dana. – Ile czasu upłynie, zanim go zobaczę?
W oczach Dana pojawiły się łzy. Nagle wydał mi się stary. Była to chwila okropnego cierpienia, wpatrywaliśmy się w siebie bez słowa. Dan sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej brązową paczuszkę i wręczył mi ją. Drżącymi palcami ledwie rozwiązałam sznurek, coś wypadło i zadźwięczało na stole. Podniosłam ten przedmiot. Był to klucz z kutego żelaza, z ozdobnym uchwytem. Nie widziałam go od lat, ale natychmiast rozpoznałam. Klucz do naszego mieszkania w Szanghaju.
„Na zawsze”.
– Odszedł, prawda? – zapytałam. Łzy spływały mi po policzkach. Ledwie mogłam mówić.
Dan sięgnął przez stół i wziął mnie za ręce, trzymając je mocno, jakby się bał, że upadnę.
Restauracja zapełniała się ludźmi, nadeszła pora lunchu. Wszędzie wokół widziałam szczęśliwe twarze. Stali klienci gawędzili wesoło nad menu, nalewali wino, trącali się kieliszkami, całowali w policzki. Kelner nagle ożył, biegał w tę i z powrotem z zamówieniami.
Dan i ja przytulaliśmy się do siebie. Dymitr nie żył. Czułam, jak świadomość tego dociera do mojego serca. Ironia losu wydawała się aż nazbyt zgryźliwa. Dymitr uciekł, by znaleźć bogactwo, lecz zamiast niego napotkał cierpienie i śmierć. Ja stałam się uchodźcą i nigdy, ani razu, nie głodowałam. W ostatnich latach usiłowałam znienawidzić Dymitra, on jednak nigdy nie przestał o mnie myśleć.
Zacisnęłam klucz w dłoni.
„Na zawsze”.
Później, znacznie później, kiedy przeprowadziłam się do mieszkania w Bondi i znalazłam w sobie siłę, by wyjąć klucz z pudełka, w którym go ukryłam tamtego dnia, kazałam zrobić dopasowany do niego zamek. Tylko tak mogłam dzielić życie i szczęście z Dymitrem.
„Na zawsze”.
Kilka dni po sylwestrze 1956 roku siedziałam w swoim mieszkaniu na Campbell Paradę, wyglądałam przez okno na plażę i obserwowałam tłum, który wysypywał się na nią jak ubrania nie do pary z kosza na wyprzedaży. Pierwszego stycznia fale sięgały na wysokość ponad pięciu metrów. Ratownicy biegali jak w ukropie, ściągali ludzi z desek surfingowych i uratowali dwóch chłopców, których zmyło na skały. Dziś jednak ocean był spokojny, stadko mew skakało leniwie po jego powierzchni. Zrobiło się gorąco, otworzyłam wszystkie okna. Słyszałam dzieci bawiące się na piasku i gwizdki ratowników, przypominających ludziom, że mają pływać pomiędzy flagami. Ocean mógł wyglądać łagodnie, ale pod powierzchnią pełen był niebezpieczeństw.
Pracowałam nad artykułem dla działu kobiecego, w którym rok wcześniej zatrudniono mnie jako redaktorkę kącika mody. Ann White, po wyczerpaniu tematu sukni na koronację i garderoby królowej na podróż do Australii, poślubiła członka rodziny Denisonów. Jej zamiłowanie do mody uznano za ważniejsze niż posag i została główną stylistką ich sklepu w Sydney. Widywałyśmy się z okazji spotkań towarzyskich, dwa albo trzy razy jadłyśmy razem lunch. O ironio, po niezbyt cudownym początku znajomości teraz potrzebowałyśmy siebie nawzajem.
Dla potrzeb artykułu poprosiłam trzy australijskie projektantki o zaprojektowanie sukien Grace Kelly na ślub z księciem Rainierem z Monako. Judith zaprezentowała najpiękniejszą suknię, wąską, z organzy w kolorze kości słoniowej, z górą z tafty i kołnierzem z moltonu, jednak suknie pozostałych projektantek także zasłużyły na nazwę haute couture. Jedna była syrenią suknią o falistych szwach i dole w kształcie rybiego ogona, a drugą uszyto z obramowanego sobolami brokatu i opalizującego jedwabiu. Tę sukienkę dostarczyła Rosjanka, która przyjechała do Sydney z Paryża.
Miała na imię Alina, a kiedy zapisałam je z tyłu fotografii do artykułu, zaczęłam myśleć o matce.
Stalin zmarł w 1953 roku, ale Zachód i Związek Radziecki nadal toczyły ze sobą zimną wojnę, która skutecznie uniemożliwiała jakikolwiek przepływ informacji. Ojciec Witalija nie miał żadnych wiadomości od swojego brata, a ja napisałam do każdej możliwej organizacji: do Towarzystwa Rosyjsko – Australijskiego, ONZ, IRO i rozmaitych mniejszych stowarzyszeń humanitarnych. Żadne z nich jednak nie potrafiło mi pomóc. Wydawało się, że Związek Radziecki jest nieprzenikniony. Australia była bardzo odległa od wszystkiego, co przypominało mi matkę. Nie widziałam mamy w drzewach, nie kojarzyłam jej z morzem. Ciągle się obawiałam, że zapomnę szczegóły: kształt jej dłoni, kolor jej oczu, jej zapach. Nadal jednak pamiętałam. Nawet po tylu latach wciąż była pierwszą osobą, o której myślałam, budząc się rankiem, i ostatnią, którą sobie wyobrażałam przed zgaszeniem światła. Rozdzielono nas niemal jedenaście lat temu a jednak, gdzieś w sercu, święcie wierzyłam, że jeszcze się zobaczymy.
Wsunęłam artykuł i fotografie do koperty i zaczęłam przygotowywać ubrania do pracy. Kilka tygodni wcześniej złożyłam dwustronicowy materiał zatytułowany „Zbyt gorące na plażę”, przedstawiający nowe trendy wśród kostiumów kąpielowych, które docierały do Australii z Europy i Ameryki. Ponieważ tego typu stroje traktowaliśmy jak bieliznę, powiedziałam modelce, że może je sobie zatrzymać, ale stwierdziła, że już ma szufladę pełną kostiumów z innych planów zdjęciowych. Przyniosłam je zatem do domu do wyprania, później miały trafić do młodszych reporterek.
Otworzyłam szafę i przejrzałam słomianą torbę, do której, jak sądziłam, włożyłam bikini po wyschnięciu. Nie było ich tam.
Zdumiona, wpatrywałam się w pustą torbę. Zastanawiałam się, czy tak bardzo goniły mnie terminy, że już zabrałam kostiumy do biura i zwyczajnie wyleciało mi to z głowy. W tej samej chwili pani Gilchrist, dozorczyni budynku, zastukała do drzwi.
– Pani Aniu, telefon! – krzyknęła.
Wsunęłam sandały i pobiegłam do wspólnego telefonu na korytarzu.
– Cześć – wyszeptała Betty, kiedy podniosłam słuchawkę. – Mogłabyś po nas wpaść, złotko?
– Gdzie jesteście?
– Na komisariacie. Nie chcą nas puścić, dopóki ktoś po nas nie przyjedzie.
– Co się stało?
– Nic.
Usłyszałam, że Ruselina z kimś rozmawia, po chwili jakiś mężczyzna wybuchnął donośnym śmiechem.
Читать дальше