– W Szanghaju śpiewałam właśnie w takich miejscach – powiedziała Irina.
– Tu też mogłabyś to robić – zauważyłam.
Irina pokręciła głową.
– Chcą piosenek po angielsku. Tak czy owak, po tygodniu w kuchni jestem zbyt zmęczona, żeby jeszcze pracować.
– Masz ochotę gdzieś usiąść? – zaproponowałam, pokazując głową bary ciągnące się wzdłuż ulicy o nazwie Con’s Palace.
– Po tych wszystkich koktajlach w tygodniu?
– Jasne że nie. – Klasnęłam w ręce. – Co też mi przyszło do głowy.
Mijałyśmy sklepy, w których sprzedawano błyskotki z Indii, kosmetyki i używane ubrania, a za skrzyżowaniem z Victoria Street skręciłyśmy w stronę domu.
– Myślisz, że kiedykolwiek będziemy tu pasowały? – zapytała Irina. – Ciągle czuję się jak obserwator, zaglądający tylko do środka.
Patrzyłam na elegancko ubraną kobietę, która wysiadła z taksówki i pośpieszyła przed siebie. Pomyślałam, że dawniej byłam taka jak ona.
– Nie wiem, Irino. Może mnie jest łatwiej, bo mówię po angielsku.
Irina zerknęła na swoje ręce i potarła odcisk na palcu.
– Chyba próbujesz być dzielna – westchnęła. – Kiedyś miałaś pieniądze. Teraz musisz oszczędzać choćby na to, żeby raz w tygodniu iść do kina.
Pomyślałam, że zależy mi jedynie na odnalezieniu matki.
– Wychodzę na moment do banku – powiedziała Betty dość spokojnego popołudnia. Narzuciła cienki płaszcz na mundurek i przejrzała się w ekspresie do kawy. – Dasz sobie radę z klientami, Aniu, prawda? – zapytała i uścisnęła moje ramię. – W razie czego zawołaj z kuchni Witalija.
– Jasne – odparłam.
Patrzyłam, jak wychodzi na ulicę. Był jeden z tych pochmurnych dni, ni to upalnych, ni to chłodnych, bez okrycia człowiek marzł, w okryciu się pocił.
Przetarłam ladę i stoliki, choć były już czyste. Mniej więcej pół godziny później usłyszałam skrzypnięcie drzwi i zobaczyłam grupkę dziewcząt zmierzających do boksu Joan Crawford. Miały na sobie proste, biurowe stroje i czółenka, a także kapelusze i rękawiczki. Wyglądały na nastolatki, ale usiłowały dodać sobie powagi, zapalając papierosy Du Mauriers i wydmuchując dym w kierunku sufitu.
Gdy podeszłam do stolika, zlustrowały mnie wzrokiem. Jedna z nich, dziewczyna o szerokich ramionach i z pryszczami na policzkach, coś wyszeptała, inne zachichotały. Czułam nadciągające kłopoty.
– Dzień dobry – powiedziałam, ignorując ich nieprzyjazne zachowanie, w nadziei, że nie złożą dużego zamówienia. – Przynieść coś do picia?
Jedna z dziewcząt, pulchna brunetka z włosami mocno ściągniętymi z tyłu, powiedziała:
– Chtiałabym zamówit’ sklianku wady i odrobinu kawy. Parodia mojego akcentu wyjątkowo rozbawiła pozostałe dziewczęta. Ta pulchna trzasnęła ręką o blat i dodała:
– A oprócz kawy poproszę placek rabarbarowy. Na pewno chodzi mi o placek rabarbarowy, a nie pliacek riabarbarowyj. Jest różnica.
Moja dłoń powędrowała do szyi. Czerwona jak burak, ściskałam bloczek, usiłując zachować godność. Nie powinnam się przejmować. W głębi duszy rozumiałam, że to zwykłe głupie dziewczyny, trudno mi jednak było stać tu w stroju kelnerki i nie czuć się jak człowiek drugiej kategorii. Byłam imigrantką. Przesiedleńcem. Kimś, kogo nie chcą w Australii.
– Mów po angielsku albo wracaj tam, skąd przyjechałaś – mruknęła pod nosem jedna z dziewcząt.
Nienawiść w jej głosie zupełnie mnie zaskoczyła. Moje serce dudniło jak oszalałe. Obejrzałam się przez ramię, ale nie słyszałam w kuchni ani Witalija, ani Iriny. Może wyszli wyrzucić śmiecie.
– Tak, wracaj – dodała pulchna brunetka. – Nie chcemy cię tutaj.
– Jeśli macie jakiś problem z jej doskonałym angielskim, to idźcie na kawę na King Street.
Wszystkie uniosłyśmy wzrok. W progu stała Betty. Zastanawiałam się, od kiedy nas obserwuje. Sądząc z jej zaciśniętych ust, przebywała tu wystarczająco długo, żeby zrozumieć, co się dzieje.
– Tam zapłacicie szylinga czy dwa więcej – dodała. – Czyli będziecie miały dwa szylingi mniej na pastylki odchudzające i kremy na pryszcze.
Dwie dziewczyny ze wstydem zwiesiły głowy. Pulchna brunetka pogłaskała swoją rękawiczkę i uśmiechnęła się do Betty.
– Tylko żartowałyśmy – powiedziała, usiłując zbyć Betty machnięciem ręki.
Betty natychmiast do niej podeszła. Mrużąc oczy, nie spuszczała wzroku z dziewczyn.
– Nie zrozumiałaś mnie, moja panno. – Pochyliła się nad nią w sposób, który przestraszyłby każdego. – To nie propozycja. Jestem właścicielką tego lokalu i cię stąd wyrzucam.
Twarz dziewczyny zrobiła się purpurowa. Jej warga zadrżała i dostrzegłam, że brunetka lada chwila wybuchnie płaczem. Wyglądała bardzo brzydko i mimo wszystko zrobiło mi się jej żal. Wstała, wywracając w pośpiechu serwetnik. Jej zawstydzone przyjaciółki podążyły za nią. Już nie wydawały się eleganckie.
Betty patrzyła, jak wychodzą, a następnie przeniosła spojrzenie na mnie.
– Nigdy nie pozwalaj, żeby ktokolwiek odzywał się do ciebie w ten sposób, Aniu. Słyszysz? – zapytała. – Nigdy! Widziałam, przez co musiałaś przejść i mówię ci, jesteś warta dwudziestu takich jak one!
Tej nocy, gdy Irina zasnęła, leżałam na łóżku, rozmyślając o tym, że Betty stanęła w mojej obronie niczym lwica. Tylko moja matka potrafiła reagować tak gwałtownie. Usłyszałam skrzypienie odkręcanego kurka w kuchni i zastanawiałam się, czy Betty też ma kłopoty z zaśnięciem.
Znalazłam ją na tarasie, wpatrzoną w niebo, z długim słupkiem popiołu na papierosie, lśniącym niczym świetlik w jej palcach. Deski zaskrzypiały pod moimi stopami. Ramię Betty drgnęło, ale nie odwróciła się, by sprawdzić, kto za nią stoi.
– Jutro chyba popada – mruknęła.
– Betty? – Usiadłam na fotelu obok. Zakłóciłam jej spokój, teraz było już za późno. Zerknęła na mnie, ale nie odezwała się ani słowem. W nikłym świetle z kuchni skóra Betty wydawała się blada, a oczy bez makijażu małe. Wachlarz zmarszczek na jej czole i bruzd wokół warg lśnił od kremu nawilżającego. Bez maski z kosmetyków rysy starszej kobiety wyglądały bardziej miękko, nie tak dramatycznie. – Dziękuję ci za to, co dzisiaj zrobiłaś.
– Cicho! – Strząsnęła popiół za taras.
– Nie wiem, jak bym sobie poradziła, gdybyś nie przyszła.
Betty zrobiła zeza.
– Prędzej czy później kazałabyś im spieprzać – stwierdziła, dotykając siatki na włosach. – Człowiek nie zniesie każdego upokorzenia, w końcu zacznie walczyć.
Uśmiechnęłam się, choć wątpiłam w jej słowa. Kiedy te dziewczyny nazwały mnie bezwartościową imigrantką, uwierzyłam im.
Odchyliła się w fotelu. Powietrze od oceanu było świeże, ale nie zimne. Wdychałam je, wypełniałam nim płuca. Kiedy po raz pierwszy ujrzałam Betty, jej obcesowe zachowanie mnie przeraziło. Teraz, siedząc obok niej i widząc ją w koszuli nocnej z wstążeczką pod szyją, uznałam swoje obawy za idiotyczne. Przypominała mi Ruselinę. Biła od niej taka sama siła, a jednocześnie widać było jej kruchość. Dobrze wiedziałam, dlaczego wydaje mi się taka delikatna – widziałam jej tajemniczy pokój.
Betty wydmuchnęła kłąb dymu.
– Słowa mogą zabić – odezwała się. – Wiem coś o tym. Byłam szósta wśród ośmiorga rodzeństwa. Jedyna dziewczynka. Ojciec bez ceregieli powtarzał mi, jaka jestem bezwartościowa, że szkoda dla mnie jedzenia.
Wzdrygnęłam się. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak ojciec mógłby powiedzieć coś takiego do swojej córki.
Читать дальше