Tłum, który zebrał się w porze lunchu, zamawiał przede wszystkim sałatki, kanapki z kiełbasą albo placki, ale późnym popołudniem roznosiłam na tacy nowojorskie serniki, budyń z dżemem i danie zwane rarebits.
– Króliki [Gra słów – rabbits – króliki, rarebits – tost z żółtym serem, piwem i mlekiem.]? – Zapytałam, kiedy poprosił mnie o to pierwszy klient. Mężczyzna podrapał się po brodzie.
– Rarebits – powtórzył.
– Ile? – zapytałam, udając, że wiem, o czym mowa.
– Wystarczy jeden – odparł mężczyzna. Obejrzał się przez ramię i wskazał Betty. – Poproś tę panią. Będzie wiedziała. Zaczerwieniłam się od szyi po cebulki włosów.
– Mężczyzna przy drugim stoliku chce króliki – wyszeptałam do Betty.
Zezowała przez chwilę, po czym podniosła menu i wskazała na rarebits. Kazała mi iść do kuchni i poprosić Witalija o to danie. Okazało się tostem z żółtym serem zmieszanym z piwem i mlekiem.
– Zrobię ci taki po zamknięciu – powiedział Witalij, z trudem powstrzymując się od śmiechu.
– Nie, dziękuję – odmówiłam. – Nie po moich doświadczeniach z cola spider.
Spędziłam piątkowy poranek w bibliotece stanowej. Skąpana w eterycznym świetle ze sklepionego, szklanego dachu, zagłębiałam się w Notatki z podziemia Dostojewskiego. Trudno było czytać takie skomplikowane dzieło w przekładzie. Wspierałam się słownikiem rosyjsko – angielskim, aż w końcu zrozumiałam, że moje wysiłki są bezowocne. Była to ponura powieść o naturze człowieka, ale nie podsunęła mi żadnych wskazówek dotyczących matki, poza potwierdzeniem tego, co już wiedziałam z atlasu: Omsk leżał na Syberii. W końcu musiałam przyznać, że niczym tonący chwytam się brzytwy.
Zmęczona i zniechęcona, powróciłam na Poits Point. Słońce mocno grzało, ale od portu wiał silny wiatr. Zerwałam jeden z kwiatów geranium nieopodal furtki i patrzyłam na niego, idąc ścieżką. Nagle z drzwi wejściowych wypadł jakiś mężczyzna, zajęty wciskaniem kapelusza na głowę. Niemal się zderzyliśmy. Nieznajomy cofnął się o krok, a jego oblicze rozjaśnił uśmiech.
– Cześć – powiedział. – Jesteś jedną z dziewcząt Betty, prawda?
Miał niewiele ponad trzydzieści lat, jego kruczoczarne włosy i zielone oczy skojarzyły mi się ze zdjęciem Gregory’ego Pecka w barku. Zauważyłam, że mężczyzna lustruje mnie od stóp do głów.
– Tak. Mieszkam z Betty – odparłam. Nie zamierzałam ujawniać imienia, dopóki on się nie przedstawi.
– Jestem Adam. Adam Bradley. – Wyciągnął rękę. – Mieszkam na górze.
– Ania Kozłowa.
– Uważaj na niego! Ściąga kłopoty! – usłyszałam kobiecy głos.
Odwróciłam się i ujrzałam, że z drugiej strony ulicy macha do mnie śliczna blondynka. Miała na sobie wąską spódnicę z dopasowaną bluzką, przez ramię przewiesiła stosik sukien. Otworzyła drzwi fiata i wrzuciła stroje na tylne siedzenie.
– Cześć, Judith! – odkrzyknął Adam. – Nawyzywałaś mnie, zanim miałem okazję zacząć wszystko od początku z tą piękną młodą kobietą.
– Ty nigdy nie zaczynasz niczego od początku – roześmiała się dziewczyna. – Kim była ta zabiedzona istota, z którą parę dni temu wymykałeś się z domu? – Odwróciła się do mnie. – Przy okazji, mam na imię Judith.
– A ja Ania. Widziałam twoją suknię w oknie. Jest cudowna.
– Dziękuję. – Pokazała w uśmiechu duże białe zęby. – W ten weekend jadę na pokaz, ale wpadnij kiedyś do mnie. Jesteś wysoka, szczupła i przepiękna. Wykorzystałabym cię jako modelkę.
Judith usiadła za kierownicą samochodu, wykręciła i z rykiem silnika zatrzymała się przed nami.
– Podrzucić cię do gazety, Adam? – zapytała, wychylając się ku oknu po stronie pasażera. – Czy też prawdziwi reporterzy nie pracują popołudniami?
– Hmmm. – Adam uchylił kapelusza i otworzył drzwi auta. – Miło było cię poznać, Aniu. Jeśli Judith nie da ci pracy, może ja coś załatwię.
– Dziękuję, ale już mam pracę – odparłam.
Judith zatrąbiła i wcisnęła pedał gazu. Patrzyłam, jak pojazd mknie po ulicy, ledwie mijając dwa psy i rowerzystę.
Weszłam po schodach do mieszkania. Dopiero za dwie godziny musiałam iść do barku, by pomóc rozładować piątkowy tłok. W środku było duszno, otworzyłam okno, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza. W lodówce znalazłam ser, a w szafce pół pomidora i położyłam je na chlebie. Nalałam sobie mleka i zaniosłam lunch na taras. Morze było lekko wzburzone, po falach szybko płynęły żaglówki. Wcześniej nie sądziłam, że Sydney okaże się tak pięknym miastem. Dla mnie miało atmosferę kurortu, tak właśnie wyobrażałam sobie Rio de Janeiro albo Buenos Aires. Chociaż pozory mylą. Witalij mówił, że bez potrzeby nigdy nie wychodzi sam w nocy. Dwóch jego przyjaciół napadli gangsterzy, gdy usłyszeli, że mówią po rosyjsku. Tej strony Sydney dotąd nie widziałam. Niektórzy klienci niecierpliwili się, gdy nie potrafiłam ich zrozumieć, ale zazwyczaj ludzie traktowali mnie z sympatią.
Coś trzasnęło na tyłach mieszkania. Domyśliłam się, że to albo drzwi od sypialni, albo wejściowe. Weszłam do środka. Drzwi mieszkania były zamknięte, podobnie jak uchylany lufcik nad nimi i te od sypialni. Nagle znowu usłyszałam trzask i ujrzałam, że to drzwi pokoju obok naszego otwierają się i zamykają na wietrze. Złapałam za gałkę, chcąc je domknąć, ale ciekawość zwyciężyła. Popchnęłam je i zajrzałam do środka.
Pokój był nieco większy od tego, który dzieliłam z Iriną, ale podobnie jak w naszym pod ścianami stały tam dwa wąskie łóżka.
Karmazynowe narzuty ozdobiono czarnymi frędzlami, pod oknem ujrzałam komódkę. Powietrze było stęchłe, ale pokój odkurzony, a dywan czysty. Nad jednym z łóżek wisiał oprawiony plakat reklamujący mecz krykieta z 1937 roku, nad drugim łóżkiem przypięto jakieś nagrody sportowe. Moje spojrzenie powędrowało od siatki rybackiej na szafie do rakiety tenisowej za drzwiami i fotografii ustawionej na niewielkiej komódce. Na zdjęciu dwóch młodych mężczyzn w mundurach stało po obu stronach uśmiechniętej Betty, w tle widniał statek. Obok fotografii leżał oprawiony w skórę album. Otworzyłam go i popatrzyłam na sepiowe zdjęcie dwóch jasnowłosych maluchów na łódce. Obaj trzymali kartki urodzinowe z cyfrą dwa. Bliźnięta. Zasłoniłam dłonią usta i opadłam na kolana.
– Betty – zaszlochałam. – Biedna, biedna Betty.
Zalała mnie fala smutku. Ujrzałam przed oczami zapłakaną twarz matki. Zrozumiałam, co reprezentuje ten pokój. Było to miejsce wspomnień i osobistej rozpaczy. Betty trzymała tu cały swój ból, by móc dalej żyć. Rozumiałam, czemu to robi, ja też miałam coś takiego – nie pokój, a jedynie matrioszkę. Wracałam do niej, gdy chciałam sobie przypomnieć, że matka, którą utraciłam, kiedyś była częścią mojego życia. W ten sposób zyskiwałam pewność, że istniała naprawdę.
Płakałam rozpaczliwie, aż wszystko mnie rozbolało i zabrakło mi łez. Po pewnym czasie wstałam i wyszłam na korytarz, starannie zamykając za sobą drzwi. Nigdy nie wspomniałam o tym Betty, choć od tamtego popołudnia czułam, że łączy mnie z nią wyjątkowa więź.
Po pracy Irina i ja poszłyśmy na przechadzkę bulwarem Kings Cross. Tego wieczoru na Darlinghurst Street były tłumy, ludzie wylewali się z barów i kawiarni, z drinkami w rękach, paląc papierosy i się śmiejąc. Gdy minęłyśmy jeden z barów, usłyszałam, jak ktoś gra na pianinie Romans w ciemnościach. Byłam ciekawa, czy to ten pianista o imieniu Johnny. Zajrzałam do środka, ale tłum zasłaniał mi widok.
Читать дальше