Trzymaliśmy się. Paulo bardzo się uspokoił. Wystarczająco znałem jego profesjonalizm, by wiedzieć, że działał świadomie. Mała, jak się okazało nadzwyczaj przydatna, żelazną ręką prowadziła sprawy intendentury i co wieczór dawała nam dobrze zjeść, co miało pierwszorzędne znaczenie. Montaignes zaś był doskonały. Jak już to zauważyliśmy w trakcie polowań, za jego cherlawą sylwetką kryła się w istocie wyjątkowa odporność psychiczna, i to zarówno wobec sił przyrody, jak i przeciwności losu. Zawsze w pierwszej linii, gotów do pracy, spokojny i uśmiechnięty, dzieląc czas między poezję, namiętne studiowanie przyrody i działania dla ekspedycji, Montaignes stał się dobrym towarzyszem.
Już od paru dni chodził bez kurtki. Z gołym torsem, koszulą przewiązaną na szyi i czarną przepaską we włosach siedział po turecku przed ogniskiem, które oświetlało go od dołu; odprężony, czując się doskonale w tym otoczeniu przecież niezbyt normalnym dla ludzi wykształconych. Z niezmąconym spokojem, pośrodku gęstej dżungli, na brzegu rzeki z pirogą o niesprawnym silniku wyciągnął plik kartek, elektryczną latarkę i zabrał się do pisania! Przysunąłem się do niego.
– Co tam piszesz na tych papierach, tak późno?
– E, to nic specjalnego. Dziennik podróży.
– Aha. Zapisujesz, co zrobiłeś?
– No…
Przetarł oczy i przeciągnął się. Rozżarzone węgle rzucały pomarańczowe plamy na szkła jego okularów.
– Widzisz, Elias, zdaję sobie sprawę, że przeżywamy wyjątkowe chwile. Nie chcę tego zapomnieć. Bo…
Forma świata stawała się nierzeczywista
Jak szkic, co przestał nęcić
Na płótnie zapomnianym i który artysta
Kończy już tylko z pamięci…
– Baudelaire?
– Mmmm…
Ponownie pogrążył się w swoich papierach. W zamyśleniu popatrzyłem na niego przez chwilę, pochylonego, z okularami powoli zsuwającymi się z nosa, wsłuchując się w nerwowy, nieustający szmer, jaki wydawało jego pióro przesuwające się po papierze. Lubiłem tego faceta.
***
– Bebe!… Bebe!…
Głos Małej dobiegał do mnie z bardzo daleka. Z owego świata poza snem, gdzie było mi tak dobrze. Mała też tam była. Biegała z ogromnym kwiatem we włosach i z tymi wielkimi, rozkochąnymi oczami, którymi patrzyła na mnie czasami.
Mała! Wielka tęsknota w moim półśnie. Od czasu wypadku Tatave nie zbliżyła się już do mnie. Zapewne czuła się winna, bez powodu, że była ze mną, kiedy zaatakował M'Bumba.
– Bebe!…, Bebe!…
Nie licząc kilku uśmiechów w ostatnich dniach, kiedy nasze spojrzenia spotykały się niespodziewanie, nasz flirt zatrzymał się owej tragicznej chwili na plaży naszej miłości.
– Elias! Ty obudź, proszę! Elias!
Skoczyłem na równe nogi, całkowicie rozbudzony. Po drugiej stronie moskitiery Mała przestępowała z nogi na nogę i zagryzała wargi.
– Wejdź! Co się stało?
– Bebe nie ma! Ja wołać Bebe! Bebe! On nie przychodzić!
Bebe najwyraźniej nam uciekł. Jego mała pani była pełna niepokoju, a ja poczułem radosne kłucie w sercu, bo do mnie zwróciła się o pomoc.
– Nie bój się. Jest niedaleko. Zaraz się tym zajmę.
Wstałem i przede wszystkim wypiłem kawę. Byłem, jak się okazało, ostatni. Paulo i Montaignes, od dawna na nogach, rozprawiali się z silnikiem. Z gołymi torsami, umazani smarem po łokcie, niemal wszystkie części porozkładali na brezencie rozciągniętym na ziemi, nad wodą. Paulo, z podwiniętymi nogawkami panterki, jakby wybierał się na krewetki, pomachał do mnie wesoło.
– Rozebraliśmy to świństwo! Dokumentnie!
Montaignes, na kolanach, skupiony, sortował małe części swoimi długimi palcami.
– Co pan o tym myśli, doktorze? – spytałem.
– Nooo… Powiedzmy… Mam wrażenie, że wszystko jest w porządku ale obrzydliwe, pozatykane, zasyfione… Porządnie to przemyć benzyną i chyba wystarczy… Mam nadzieję… Niech pan wpadnie go odebrać w połowie tygodnia! – dodał z lekkim uśmiechem.
Paulo zrzędził sam do siebie, co było oznaką dobrego humoru.
– To przez te świństwa, które pływają w benzynie! W Afryce zawsze tak było. Każdy silnik zapaskudzą. Durnie, nie umieją czyścić zbiorników!
Mała postępowała za mną krok w krok, w milczeniu, ze smutkiem i uporem w poszerzonych oczach.
– No już, ślicznotko, pójdziemy poszukać Bebe…
Jeśli na coś nie miałem ochoty, to właśnie na zagłębianie się w dżunglę, kiedy oto nadarzyła się okazja, by spędzić trochę czasu na lądzie, w łagodnej temperaturze nad rzeką. Ale nie mogłem nic poradzić na te oczy. Włożyłem swoje mokre buty, z westchnieniem zapiąłem pas z przytroczoną maczelą. Winchester na ramię i ruszyliśmy pierwszą przesieką. Cholerny Bebe!
Kiedy tylko wkroczyliśmy pod sklepienie wielkich drzew, powietrze. stało się gęste i gorące, pełne woni gnicia i rozkładu. Roślinność szalała, jak zawsze, wybuchając wielkimi kulami listowia i pękami szerokich palm, w powszechnym bałaganie sięgającym trzydziestu metrów wysokości, a całość stanowiła nieprzebytą przeszkodę, niekiedy poprzecinaną strefami całkowitego mroku, czerniejącego na tle i tak ciemnego otoczenia.
Byłem ostrożny i postanowiłem systematycznie penetrować okolicę. Przejście pięciuset metrów, powrót po śladach do obozu i kolejne pięćset metrów w innym kierunku. Dżungla, bardzo gęsta, była niezbyt bezpieczna i bardzo męcząca, zmuszając nas do wyrąbywania maczetą przejścia, stałego prześlizgiwania się, podskakiwania i kluczenia. Tak czy inaczej, Bebe nie mógł zawędrować zbyt daleko.
– Bebe! Bebe!
Wykrzykiwała to we wszystkich tonacjach. Był tam gniew, smutek, miłość, a także wiązanki przekleństw i obietnic w Kuju. Żeby nie zostawać w tyle i żeby nieco złagodzić jej niepokój, wziąłem się za to i ja:
– Bebe! – wrzeszczałem w dal. – Malutki! Malutki! Malutki! Mała biegła przede mną bez zmęczenia, boso, z niesłychaną zręcznością. Zatrzymywała się nagle, nasłuchując, wypatrując dookoła swoimi wielkimi oczami. Z upływem czasu coraz bardziej ogarniało ją zwątpienie. Stawała wtedy i pogrążała się w ponurych myślach, zagryzając wargę, co sprawiało, że robiła bardzo ładną minkę.
Nie wiedziałem już, jak jej wytłumaczyć, że nie powinna się niepokoić.
***
Wczesnym przedpołudniem, już chyba podczas dziesiątego wypadu, o jakieś dwieście metrów od obozu Mała nagle odskoczyła do tyłu, wydając cichy okrzyk. Na wysokości człowieka poruszał się wśród listowia zielony boa. Gigantyczny. Głowa jak u cielaka…
Nie dając mu czasu na cokolwiek ciąłem maczetą i niemal odrąbałem mu łeb. Był to właściwie odruch, sprowokowany okrzykiem Małej. Węże boa nie są zbyt niebezpieczne ze względu na swoją powolność. Uderzyłem go tak szybko także z powodu jego rozmiarów, które zrobiły na mnie wrażenie. Z ciekawości rozciągnęliśmy go na ziemi. Mierzył ponad sześć kroków i był jednym z największych, jakie kiedykolwiek widziałem, z jasnozielonymi łuskami, o płaskiej i kwadratowej głowie.
***
Do południa nadal nie wpadliśmy na ślad tego małego diabła. Mała była coraz bardziej zrozpaczona, a ja zasmucony, że widzę ją w takim stanie, mówiłem jej kolejno wszystkie głupoty, jakie mówi się w takich okolicznościach.
– Poszedł się przejść… Niedaleko… Wróci… Nie trzeba się niepokoić… Ja znajdę…
Wróciliśmy do obozu, gdzie oczekiwała nas dobra wiadomość: silnik został zmontowany. Mechanicy, bardzo dumni, twierdzili, że już zapalił. Szorowali dłonie i ręce w rzece, najwyraźniej bardzo zadowoleni z wykonanej roboty.
Читать дальше