Wszyscy ryknęli śmiechem – zbiło ją tu z tropu i zmieszało tak bardzo, że już nic więcej nie mówiła na temat McMurphy’ego.
Zorientowała się, że przebywając na górze McMurphy staje się coraz potężniejszy, obrasta legendą, bo chłopaki nie widzą, na ile zdołała go osłabić. Trudno jest walczyć z nieobecnym; postanowiła wiec sprowadzić McMurphy’ego z powrotem na oddział. Niech zobaczą, że nie jest twardszy od innych. Jeśli całymi dniami będzie siedział bezczynnie, otępiały po wstrząsach, wkrótce przestaną go mieć za bohatera.
Chłopaki odgadły jej zamiary i wiedziały, że dopóki McMurphy pozostanie wśród nich, oddziałowa będzie go dzień w dzień posyłać na elektrowstrząsy, nie dając mu chwili wytchnienia. Tak wiec Harding, Scanlon, Fredrickson i ja postanowiliśmy go przekonać, że dla wszystkich zainteresowanych najlepiej będzie, jeśli ucieknie ze szpitala. I nim w sobotę wrócił na oddział – wtańcowując do świetlicy jak bokser na ring, ściskając ręce nad głową i wołając, że mistrz znów jest z nami – mieliśmy już obmyślony plan. Zaczekamy do zmroku i podpalimy materac, a kiedy do środka wpadną strażacy, McMurphy da nogę przez otwarte drzwi. Był to naszym zdaniem tak znakomity pomysł, że McMurphy nie mógł go nie zaakceptować.
Ale zapomnieliśmy, że właśnie na tę noc umówił Billy’ego z Candy i obiecał przemycić ją na oddział.
Sanitariusze przyprowadzili McMurphy’ego około dziesiątej rano.
– Rozsadza mnie energia, chłopaki; docisnęli mi wtyczki, oczyścili styki, lśnię jak iskrownik od starego forda. Bawiliście się kiedy w dzieciństwie takimi iskrownikami? Pamiętam, że jak się kogoś dotknęło, skakał na metr w górę. Ubaw był po pachy!
Szalał po oddziale większy niż kiedykolwiek, rozlał kubeł brudnej wody pod drzwiami dyżurki, ulokował krążek masła na czubku białego zamszowego buta najmniejszego czarnucha, a gdy ten nic nie zauważył, chichotał w rękaw przez cały obiad, dopóki masło się nie roztopiło i nie pozostawiło na bucie plamy bardzo – zdaniem Hardinga – dwuznacznej barwy. Kiedy mijał na korytarzu którąś z młodych pielęgniarek, dziewczyna piszczała, wywracała oczami i czmychała, stukocząc obcasami i rozcierając pośladek.
Wyjawiliśmy mu plan ucieczki, ale oświadczył, że nie ma gwałtu, i przypomniał nam o randce Billy’ego.
– Nie możemy mu przecież sprawić zawodu, koledzy, teraz, kiedy wreszcie Candy ma go rozprawiczyć. Jeśli wszystko pójdzie gładko, nieźle się tej nocy zabawimy; będzie to mój pożegnalny jubel.
W tę sobotę Wielka Oddziałowa nie miała wolnego – specjalnie tak wszystko ułożyła, żeby być na miejscu, kiedy wróci rudzielec – i wkrótce po obiedzie zwołała zebranie, żeby od razu ustalić pewne sprawy. Znów wspomniała o koniecznym, jej zdaniem, zastosowaniu bardziej drastycznych środków wobec McMurphy’ego, usilnie prosząc lekarza, żeby się nad tym zastanowił, “nim będzie za późno, by pomóc pacjentowi”. Ale przez cały czas, kiedy mówiła, McMurphy mrugał, ziewał i bekał na wyścigi, a gdy wreszcie zamilkła, rozbawił do łez lekarza i wszystkich Okresowych, udzielając jej swojego poparcia.
– Chyba siostra ma rację, doktorze; sam pan widzi, ile mi dało tych marnych parę woltów. Może gdybyśmy podwoili napięcie, mógłbym leżąc w łóżku odbierać ósmy kanał, podobnie jak Martini; czwarty wyłazi mi już bokiem – w kółko nadają tylko komunikaty meteorologiczne i dziennik.
Oddziałowa chrząknęła, żeby zaprowadzić na sali porządek.
– Wcale nie mówiłam, że jestem za zwiększeniem napięcia, panie McMurphy…
– Słucham?
– Moim zdaniem należy się zastanowić nad zabiegiem chirurgicznym. To tylko drobny zabieg, ale z reguły następuje po nim zanik agresywnych skłonności u gwałtownych pacjentów…
– Gwałtownych? Ależ ja jestem łagodny jak baranek! Od dwóch tygodni nie przetrąciłem szczęki żadnemu sanitariuszowi. Nie ma więc chyba powodu, żeby mnie brać pod nóż, co?
Siostra uśmiechnęła się do McMurphy’ego, jakby prosząc, by zrozumiał, że ma na względzie wyłącznie jego dobro.
– Nie, Randle, tej operacji nie przeprowadza się skalpelem…
– A zresztą – ciągnął – obcięcie ich nic nie zmieni. W szafce mam zapasowe.
– Zapasowe?…
– Tak, doktorze. Jedno z nich jest wielkości piłki baseballowej.
– Panie McMurphy!
Uśmiech oddziałowej pękł jak szyba, kiedy zrozumiała, że McMurphy się z niej nabija.
– Ale drugie jest nie mniejsze niż te, z którymi się urodziłem.
Żartował tak do późnego wieczora. Na oddziale zapanował wesoły, karnawałowy nastrój; wszyscy szeptali o tym, że czeka nas popijawa, jeśli dziewczyna zjawi się z trunkami. Próbowali przechwycić spojrzenie Billy’ego, a kiedy im się to udawało, puszczali do niego oko. Gdy zaś stanęliśmy w kolejce po leki, McMurphy poprosił pielęgniarkę z krzyżykiem i znamieniem o kilka witamin. Zdziwiła się, ale powiedziała, że oczywiście, i wręczyła mu parę proszków wielkości średnich jaj. Schował je do kieszeni.
– Nie połknie ich pan? – spytała.
– Ja? Skądże znowu, nie potrzebuję witamin. Wziąłem je dla tego oto kawalera. Kiepsko ostatnio wygląda… w ogóle jest słabowity.
– Więc… dlaczego mu ich pan nie da!
– Dam, dam, kochanie, ale zaczekam do północy, bo wtedy przydadzą mu się najbardziej.
I otoczywszy ramieniem poczerwieniały kark Billy’ego, odszedł w stronę sypialni – po drodze puścił oko do Hardinga, a mnie dźgnął kciukiem w żebro – zostawiając pielęgniarkę w drzwiach dyżurki; stała z szeroko otwartymi ustami i lała sobie na nogę wodę z dzbanka.
Muszę coś wyjaśnić, jeśli chodzi o Billy’ego Bibbita: choć miał zmarszczki na twarzy i gdzieniegdzie siwe włosy, wciąż wyglądał jak dzieciak z kalendarzowej reprodukcji – piegowaty dzieciak z krzywymi zębami i odstającymi uszami, który, pogwizdując wesoło, ciągnie za sobą na sznurku kilka złowionych płotek – ale było to tylko złudzenie. Kiedy stawał przy innych pacjentach, wszyscy spostrzegali zdumieni, że dorównuje im wzrostem, a gdy mu się lepiej przyjrzeć, wcale nie ma piegów, odstających uszu czy krzywych zębów i nie jest dzieciakiem, lecz dorosłym mężczyzną.
Dowiedziałem się, ile ma lat, gdy niechcący podsłuchałem jego rozmowę z matką. Matka Billy’ego – masywna, korpulentna kobieta, której włosy co kilka miesięcy ze złocistych stawały się fioletowe, potem czarne, następnie znów złociste – była portierką w naszym szpitalu, a ponadto – jak wieść niosła – sąsiadką Wielkiej Oddziałowej i jej bliską, serdeczną przyjaciółką. Ilekroć szliśmy przez hall, Billy musiał podejść do jej biurka i nachylić szkarłatny policzek, żeby go mogła musnąć uszminkowanymi wargami. Ponieważ peszyło to nas na równi z nim, nikt mu z tego powodu nie dokuczał, nawet McMurphy.
Pewnego popołudnia około drugiej, nie pamiętam już, jak dawno temu, zatrzymaliśmy się w hallu w drodze na terapię, czekając, aż czarny skończy rozmawiać przez telefon ze swoim bukmacherem; część z nas porozsiadała się na wielkich, obitych plastykiem kanapach, część wyszła na słońce. Matka Billy’ego wstała od biurka, wzięła syna za rękę, wyprowadziła na zewnątrz i usiadła z nim na trawie niedaleko ode mnie. Siedziała sztywno wyprostowana, z wyciągniętymi przed siebie krótkimi, pulchnymi nogami, które w pończochach wyglądały jak parówki obciągnięte skórką; Billy położył głowę na jej kolanach, a ona zaczęła łaskotać go w ucho suchym mleczem. Billy mówił jej właśnie o tym, że powinien się chyba ożenić i pomyśleć o studiach, matka jednak, wciąż kręcąc mleczem, roześmiała się i oświadczyła, że wygaduje głupstwa.
Читать дальше