– Hej – przywołałam ją półgłosem – co się z nią dzieje?
Pielęgniarka weszła do pokoju, podniosła mop i wręczyła salowej, zaciskając jej dłonie na trzonku.
– Zaraz jej przejdzie – powiedziała. – Nie przejmuj się.
Po kilku minutach salowa wyprostowała się i wróciła do mycia podłogi – miała bladą twarz, jej włosy przypominały druty. Chciałam wstać i umyć podłogę sama, ale bałam się poruszyć. Po jakimś czasie przyszła pielęgniarka i wyjaśniła:
– Miała atak, bo zjadła twoje pierożki. Zjada je codziennie, ale tym razem napadły na nią inne pacjentki, więc poczuła się źle. W przyszłości, jeśli nie zjesz swojej porcji, postaraj się za każdym razem oddawać ją komuś innemu.
Nowy Rok był już tuż – tuż, wszyscy wystroili się w czyste ubrania na czas odwiedzin. Jedna pacjentka jadła ciasto ze swoim synem, inna rozmawiała z mężem. Jeszcze inna siedziała z matką, która musiała mieć co najmniej osiemdziesiątkę. Ktoś wciąż czekał. Wszyscy szurali tam i z powrotem. Siedziałam obok łóżka, trzymając dłonie w rękawach i majtając nogami: w przód i w tył, w prawo i w lewo. Patrzyłam na czekoladki, które przyniosła mi matka. Spędziła w moim pokoju tylko dziesięć minut.
– Strażnik przy bramie zachował się okropnie wobec mnie – powiedziała. – Mówił, że dla takich narkomanów jak ty nic już nie da się zrobić.
Oznajmiła, że czuje się jak przestępca i że ma zamiar szybko sobie pójść, bo nie chce słyszeć kolejnych uwag.
Zbliżał się dzień mojego wyjścia z kliniki. Przenieśli mnie do wielkiej sypialni, gdzie spała reszta pacjentek. Co noc ktoś gadał przez sen i nie mogłam zasnąć. Byłam wiecznie głodna. Kiedy wstałam o północy, żeby przekąsić parę herbatników, inna pacjentka spojrzała na mnie spod koca i rzekła ze śmiechem:
– Co im przyszło do głowy, żeby cię przenieść do tej sali?
Wróciłam do domu.
– Chcę się wykąpać – oznajmiłam.
Tam nie było gdzie, i nie kąpałam się już stanowczo za długo.
– Łazienka w naszym mieszkaniu jest za zimna – dodałam. – A ja nie lubię zimna, więc pójdę do łaźni publicznej.
Matka dała mi jednego juana, a ja powiedziałam, że tyle wystarczy. Domyślałam się, że boi się dać mi więcej pieniędzy z obawy, że kupię narkotyki.
Byłam znowu na starych śmieciach i wybierałam się do łaźni, gdzie bywałam często jako dziecko. Wystrojona w perukę, którą kupił mi ojciec, wkroczyłam do zakładu kąpielowego. W czasie kąpieli czułam się słabo, miałam duszności i brakowało mi tchu. Spadła mi peruka, a jakaś kobieta w średnim wieku, też kompletnie naga, spojrzała na perukę, potem na meszek na mojej głowie, aż w końcu jej wzrok spoczął na moim ciele.
Po kąpieli wyszłam z łaźni i wydałam dwa mao na ryżowy placuszek, smażony w głębokim oleju. Pokryty cukrem placek przyklejał mi się do zębów – był niewiarygodnie smaczny i taki tani. Nie posiadałam się ze szczęścia na myśl, że nie będę już nigdy musiała jeść błyskawicznych zup z makaronem Mistrza Kanga ani krakersów Danone Tuc ze sklepiku w klinice. Nie chciałam ich tknąć do końca życia. Wydawało mi się, że począwszy od tej chwili, mogę rozpocząć życie na nowo. Myślałam o domu, o tym, że już nigdy nie będzie mi zimno, o klinice, którą właśnie opuściłam, i dotarło do mnie, że w tym roku byłam jedyną pacjentką, która wyszła na Nowy Rok. Powiedziałam sobie: „Ta cała heroina jest wysławianym pod niebiosa gównem”.
Róże mają kolce, podobnie jak miłość. Opadające jeden po drugim płatki róży przywodzą na myśl łzy młodej wdowy. Smutna, deszczowa pogoda jest wzruszająca, lecz ma też w sobie coś nieszczerego; zawsze czułam, że jest mi szczególnie bliska. Bezlitosny szum deszczu buduje mur między mną a światem, śpiew mojego kochanka unosi się w powietrzu. Już nie mogę go całować, nie mogę błagać, nie mogę mu dziękować. Widzę swoją twarz pogrzebaną pod wielkim głazem i tak bardzo pragnę zepchnąć ten głaz.
Moje stare skórzane buty rozciągnęły się na deszczu o cały rozmiar i kłapały mi na nogach. Kopałam swój odtwarzacz CD tymi sfatygowanymi buciorami. Ten facet tam w środku był stanowczo zbyt burżuazyjny. Odtwarzacz się zacinał, a buty krztusiły się raz po raz.
Jakiś człowiek przyjechał z południa i chciał, żebym wybrała którąś z piosenek Saininga do wydania na płycie.
– Pragniemy złożyć mu hołd i chcielibyśmy, żebyś to ty ją zaśpiewała – powiedział.
Słowo „hołd” rozśmieszyło mnie.
– Saining był jak poprzekręcany wiersz – odparłam. – Nie rozumiałam go. Nie potrafię naśladować tej twarzy, którą pokazywał światu, ani udawać, że noszę takie same blizny i dręczą mnie te same koszmary.
Nie powiedziałam mu, że już od dawna nie mogę śpiewać. Kiedy wypuścili mnie z kliniki odwykowej, odkryłam Kurta Cobaina. Nie było go już na tym świecie, co napełniało mnie smutkiem i poczuciem straty, choć nie oznaczało to wcale, że go rozumiałam. Sanmao pił na umór, zarabiając na życie śpiewaniem hongkońskich i tajwańskich popowych piosenek w nocnych klubach i stał się dla swojej żony jedynie źródłem udręki. Była piękna i tak bardzo go podziwiała – wierna i bezbronna niczym mój piesek Dangdang. Coraz więcej zespołów i klubów przechodziło na punk, odbywało się coraz więcej punkowych koncertów. Świat się zmieniał, a ja zrozumiałam, że nie mam teraz żadnych idoli. Już kiedyś miałam swojego Cui Jiana. Uciekłam z domu, słuchając jego głosu, i nawet teraz uważam, że wyszło mi to na dobre. Już dawno przestałam się zastanawiać nad różnicą między błękitem nieba a cierpieniem.
Ulice były pełne obcych twarzy – wszystkie mówiły mi, że mężczyzna, którego kochałam, zniknął. Ogień i popiół nie spotkają się nigdy, tak jak dzień wczorajszy nie zetknie się z dzisiejszym.
Minęły trzy lata, odkąd Saining mnie zostawił. Był łzami, którymi nie mogłam płakać, słowami, których nie byłam w stanie wymówić, lękiem, który czułam na widok tej demonicznej twarzy w lustrze; był pięknem mojej śmierci, był dawno zaznaną miłością, która już nigdy nie wróci.
Jego zniknięcie wypaczyło wszystko, czym byłam i co wiedziałam; czasem czułam się, jakby pogrzebano mnie żywcem. Pogodziłam się z tym, że tak właśnie musi wyglądać moje życie. Nie rozważałam przejęcia kontroli nad sytuacją (na przykład poprzez podjęcie, a następnie wcielenie w życie decyzji o samobójstwie) i nie mogłam przerwać tego łańcucha nieszczęść. Z pewnością brakowało mi determinacji. W czasach tej swojej bezsensownej młodości grałam jednocześnie rolę ofiary i zabójcy; było mi wstyd, czułam się nic niewarta i właśnie dlatego nie potrafiłam zakończyć tej dziwacznej podróży. Możliwe, że ostatecznie zmusiłam się, by żyć dalej, uratował mnie jednak nie lęk przed śmiercią, lecz wstręt do samej siebie.
Według mnie, miłość jest wynalazkiem mężczyzn. Zawsze uważałam się za kobietę, która nie powstydziłaby się poświęcić życia dla mężczyzny – w moich oczach byłby to dowód odwagi i wielkości. Zamieszkiwanie tego męskiego świata zmieniło mnie na długo w słabą kobietę. Byłam słaba, rozpaczliwie pragnęłam miłości i mając głęboką świadomość swojego tragizmu, wyćwiczyłam się w egocentryzmie i rozczulaniu nad sobą. To był mój zamknięty, pełen silnych emocji wewnętrzny świat, który uważałam za bardzo piękny.
Teraz uważałam się za totalnie odstręczającą dziewuchę, trwałam również w przekonaniu, że ta słaba kobieta, którą kiedyś byłam, uległa zniszczeniu.
Читать дальше