– Chętnie bym zapłacił, żeby dowiedzieć się, co ci chodzi po głowie – zirytował się policjant po pierwszym kęsie. Spieszył się, musiał znaleźć jakieś rozsądne usprawiedliwienie dla Sophie, ale przede wszystkim musiał przełożyć wyjazd.
Sophie była młoda, piękna, apetyczna i męża oceniała według dotrzymywanych obietnic.
– Kto zrozumie was, wops, jest dobry – kontynuował. – Wymagacie interpretacji, jesteście skomplikowani, pokręceni, nigdy nie zmierzacie prosto do celu.
Uśmiech na ładnej włoskiej twarzy Johna zgasł ustępując zdecydowaniu. Galante wiedział, że przekazał wezwanie, a nie zaproszenie, i Art musi się mu podporządkować.
Rodzina Latelli przekazywała mu miesięczne wynagrodzenie, wobec którego jego policyjna pensja była śmieszną sumą. Dla rodziny były to dobrze wydane pieniądze, korzystna inwestycja. Buchman działał tak, aby zostawiono w spokoju chłopców Latelli, dostarczał też pożytecznych informacji, wykorzystywanych z dużą dyskrecją. W wyjątkowych przypadkach wzywano go i wtedy nie mógł odmówić.
– Spieszę się, John – ponaglił, ale mafioso zachował swój powolny sposób bycia.
– Kotka się śpieszyła, ślepe kociaki urodziła – upomniał Galante, spokojnie smakując swoje bakłażany i popijając dużymi łykami dobre czerwone wino. Niezależnie od wytyczonego celu wydawało się, że zadaniem Johna Galante było wyprowadzenie rozmówcy z równowagi, może dla zachowania nad nim przewagi.
– Co to, lekcje filozofii za trzy grosze? – zareagował gniewnie. – To upomnienie czy jakieś głupoty? Nigdy nie potrafię was, wops, zrozumieć – uogólnił policjant. Znał tak wielu przedstawicieli ze świata przestępczego, że niejeden historyk zajmujący się tą dziedziną zdziwiłby się. Wszystkich ich znał: czarnych, Żydów, Polaków, Irlandczyków, Chińczyków, Portorykańczyków, Meksykanów. Umiał przewidzieć ich reakcje. Z wops było inaczej. Nigdy nie było wiadomo, z której strony pokażą zęby i pazury. W swych wywodach kręcili, mieszali. Nie mówiąc o tym obrzydliwym zwyczaju całowania się mężczyzn.
Art Buchman był gotów się założyć, że na stole w kostnicy znajdzie Alberta Chinnici, to było największe prawdopodobieństwo, po jego gadulstwie przed komisją. A tu organizują sprzątnięcie najważniejszego człowieka organizacji – Franka Latelli.
– Art, już dobrze – próbował uspokoić go Galante, stając się nagle poważny i ściszając głos.
– Okay – zgodził się policjant, napychając się spaghetti.
– Sprawę Plaza załatwimy w rodzinie – powiedział, gasząc czerwonym winem pieczenie po pikantnych bakłażanach w parmezanie.
Policjant podniósł głowę, utkwił w nim spojrzenie, przestał żuć. Znieruchomiał z pełnymi ustami. Przełknął makaron bez gryzienia, jak lekarstwo. Wiedział doskonale, że ci ludzie zwykle prali brudy we własnym domu, ale dlaczego wezwano go tak pilnie, gdy szykował się do wyjazdu z Sophie do Europy? Paliła go ciekawość poznania odpowiedzi.
– Więc? – ponaglił.
– Frank prosi cię o przysługę – uśmiechnął się obłudnie.
Art głęboko westchnął.
– Słucham.
– Znasz Toniego Croce? – zapytał.
– Tego z pizzerii Castellammare? – odpowiedział zdziwiony policjant.
– Tego – potwierdził Galante.
Wiele pytań krążyło mu po głowie, ale żadnego nie zadał. Jakiekolwiek wyjaśnienia nie zmieniłyby ani trochę sytuacji, oznaczałyby tylko stratę czasu. Z drugiej strony nie bardzo mógł być taki subtelny, od lat służył Latelli, z którym był nierozłącznie związany. Próbował z tego związku wyciągnąć maksimum korzyści i podporządkowywał się bez dyskusji.
– Żywy chłopak – poinformował go John, tak jakby mówił o niesfornym kuzynie. – Należy mieć go na oku. Frank chce wiedzieć, czy nie wpadł w złe towarzystwo. Chce wiedzieć kiedy, jak, gdzie i dlaczego.
Oparł się wygodnie o krzesło, zapalił papierosa i zakaszlał.
– Ten gówniany nałóg wpędzi mnie do grobu.
Art miał nadzieję, że przepowiednia Galante spełni się natychmiast. „Dlaczego sami nie załatwiają swoich krętactw?” – myślał.
– To może być żmudna robota – zaoponował.
– Nam się nie śpieszy – zapewnił Galante.
Oczywiście, że im się nie śpieszy, ale jemu tak. Sophie była dobra i miła, ale nie zgodzi się na kolejne przesunięcie terminu wyjazdu.
– Naturalnie lepiej zacząć od razu.
– Naturalnie – potwierdził John, przyglądając mu się przez chwilę. – W czym problem, Art?
– Sophie i ja zaplanowaliśmy podróż do Europy – spróbował bez przekonania.
– Od wielu lat stary kontynent jest tam, gdzie jest. I będzie tam nadal – odpowiedział z lekkim sadyzmem Galante.
– Ma coś wspólnego z Plaza ten Tony Croce? – zapytał zrezygnowany Art.
– Tego chcielibyśmy się dowiedzieć.
– Był w swojej pizzerii, kiedy to się wydarzyło.
– Wiemy. W samym środku wspaniałego przyjęcia, wśród przyjaciół i krewnych. Krewnych portiera z Plaza. Męża kuzynki Croce, który z wyjątkową punktualnością przybył na spotkanie ze śmiercią.
Galante zarechotał i rozkaszlał się. Zły zgasił w popielniczce to, co pozostało z papierosa.
– Dużo wie stary Art – pogratulował.
– A ten Calogero Pertinace? – zapytał Art.
– Proch – wygłosił John zdmuchując z otwartej dłoni niewidzialny pyłek.
Buchman pomyślał o dwójce dzieci zabitego. Jego detektywi bardzo dokładnie je przepytali, ale nic im się nie udało z nich wyciągnąć.
W protokołach nie było ani jednego szczegółu, który mógłby pomóc w identyfikacji zabójcy. Nic, absolutnie nic.
– Więc, Tony Croce – wymruczał Art. Nie mógł tego odłożyć, nie mógł się wycofać, nie mógł dyskutować. Mógł tylko wykonać. Za to mu płacono. Pomyślał o pięknej willi z ogrodem kupionej w New Jersey, gdzie zamieszkałby z żoną po przejściu na emeryturę. Wtedy pojechaliby do Europy, odbyliby niejedną podróż dookoła świata. Od kiedy był na utrzymaniu Latelli, zaoszczędził sporo pieniędzy. Należało dotrwać do tej emerytury.
– Frank wiedział, że może na ciebie liczyć – ucieszył się z typowo południową przesadą John Galante, ściskając mu energicznie dłoń. – Jesteśmy ci wdzięczni.
Buchman patrzył za wychodzącym. Został, żeby dokończyć piwo. Musiał natychmiast wziąć się do roboty. Może podróż do Europy nie była definitywnie stracona. Gdyby mu dopisało szczęście, miałby tylko jeden czy dwa dni opóźnienia.
Pierwszą i najważniejszą rzeczą było znalezienie racjonalnego wyjaśnienia dla Sophie.
Frank Latella nie mógł zasnąć. Nerwy nie pozwalające mu wypocząć nie były związane z zamachem ani nowym łóżkiem, czy nowym miejscem, ani też z zimnym, wilgotnym, dużym domem. Nie przejmował się tym, że ktoś go chciał zabić. Śmierć zawsze kroczyła u jego boku, towarzyszyła mu przy każdym posunięciu, od wczesnego dzieciństwa. Nie bał się śmierci. Był przekonany, że strzał z pistoletu czy seria z karabinu jest lepsza od długiej choroby, cierpienia i perspektywy inwalidztwa. Bał się, że ośrodek władzy budowany latami ciężkiej pracy, wyrzeczeń, przelaną krwią – rozpadnie się. Gdyby teraz umarł, w czyich rękach znalazłaby się organizacja? Widział już ją rozszarpywaną przez ujadające psy, gotowe rzucić się na każdego i pozagryzać się nawzajem, żeby tylko wydrzeć parę dolarów i jakiś okruch władzy.
Kiedy był chłopcem, wzorem dla niego był baron z Ravanusy; postać i nazwisko związane z fortuną przechodzącą z pokolenia na pokolenie, z prestiżem przekazywanym synowi przez ojca. Baronowie z Ravanusy wiedzieli, skąd pochodzą i dokąd zdążają dzięki umiejętnemu zachowywaniu nienaruszonej fortuny. Jego ojciec natomiast, Tonino Latella, był sezonowym robotnikiem rolnym próbującym zarobić na chleb. Maria Rosaria była drobną kobietą o dużych, przestraszonych oczach, zniszczona pracą i troskami. Byli niczym, znaczyli mniej niż pył i kamienie w posiadłościach Ravanusa, mniej niż zwierzęta, którym należał się szacunek i opieka.
Читать дальше