LOIS MCMASTER BUJOLD
Strzępy honoru
Las tonął w morzu mgły, miękkiej, szarej, lekko fosforyzującej. Na szczytach skał mgła zaczynała już jaśnieć w miarę, jak poranne słońce stopniowo ogrzewało kropelki wilgoci, jednak w jarze wciąż jeszcze zalegał chłodny, bezdźwięczny mrok przedświtu.
Komandor Cordelia Naismith zerknęła na towarzyszącego jej botanika, po czym poprawiła paski podtrzymujące sprzęt do badań biologicznych tak, by ulżyć nieco zbolałym ramionom i podjęła wyczerpującą wspinaczkę. Odgarnęła opadający na oczy kosmyk zwilgotniałych od mgły rudych włosów, niecierpliwym gestem wsuwając go w klamrę na karku. Następne próbki weźmiemy z miejsca leżącego zdecydowanie niżej, postanowiła. Ciążenie tej planety było nieco mniejsze, niż na ich rodzinnej Kolonii Beta, jednakże różnica ta nie rekompensowała wysiłku, towarzyszącego górskiej wspinaczce.
Na granicy lasu pojawiła się bujniejsza roślinność. Podążając szemrzącym szlakiem górskiego strumyka, z trudem przecisnęli się przez żywy tunel gałęzi i wydostali na otwartą przestrzeń.
Poranny wietrzyk rozwiewał długie pasma mgły po złocistych halach, wznoszących się niezliczonymi falami aż ku szarym zboczom centralnego szczytu, zwieńczonego błyszczącą lodową koroną. Słońce tego świata lśniło na turkusowym niebie, a jego promienie przydawały bogactwa barwom złocistych traw, maleńkich kwiatków i kępek srebrzystych roślin, rozsianych hojnie wokół niczym grochy na koronkowej woalce. Dwójka badaczy jak zahipnotyzowana wpatrywała się w wyrastającą nad nimi górę, oszołomiona spowijającą wszystko ciszą.
Botanik, podporucznik Dubauer, obejrzał się przez ramię i posłał Cordelii szeroki uśmiech, po czym ukląkł obok jednej z kępek srebrnych mietlic. Cordelia bez wysiłku wspięła się na najbliższe wzniesienie, aby spojrzeć na rozciągającą się za nimi panoramę. Rzadki las gęstniał w miarę obniżania się kolejnych łagodnych grzbietów. Pięćset metrów niżej widniało sięgające horyzontu białe morze chmur. Daleko na zachodzie młodsza siostra ich góry wynurzała się nieśmiało spośród poszarpanych strzępów obłoków.
Cordelia przeniosła się w marzeniach na równiny, pragnąc na własne oczy ujrzeć niezwykłe zjawisko — wodę padającą z nieba — nagle jednak coś wyrwało ją z zamyślenia.
— Co, do diabła, Rosemont tam pali? Paskudnie śmierdzi — mruknęła.
Zza następnego garbu, wyrastającego na zboczu góry, unosił się słup czarnego, tłustego dymu. Wyżej wiatr rozwiewał gęste kłęby, które rzedły, rozpływały się, by wreszcie zniknąć bez śladu. Źródło dymu niewątpliwie leżało gdzieś w pobliżu ich bazy wypadowej. Cordelia wpatrywała się przez moment w dziwne zjawisko.
Nagle ciszę przeszył odległy jęk silników, po sekundzie przechodzący w głośny ryk. Ich ładownik wypadł zza wzniesienia i przemknął po niebie, pozostawiając za sobą błyszczącą smugę zjonizowanych gazów.
— Ale start! — wykrzyknął Dubauer, gwałtownie unosząc głowę.
Cordelia uruchomiła naręczny komunikator o krótkim zasięgu.
— Naismith do Bazy Jeden. Odezwijcie się, proszę.
Odpowiedział jej jedynie martwy szum. Jeszcze dwa razy wezwała bazę, z tym samym skutkiem. Podporucznik Dubauer nerwowo zaglądał jej przez ramię.
— Spróbuj użyć swojego — rozkazała. Posłuchał — bez powodzenia.
— Spakuj swoje rzeczy, wracamy do obozu — zdecydowała. — Migiem.
Truchtem pokonali najbliższy grzbiet i zdyszani wpadli do lasu. Wśród rosnących na tej wysokości smukłych, brodatych drzew leżało mnóstwo zwalonych pni, dodatkowo splątanych ze sobą gałęziami. Kiedy wspinali się na górę, wydały się im czarująco dzikie, obecnie przekształciły się w niebezpieczny tor przeszkód. W umyśle Cordelii pojawiały się kolejne wizje możliwych katastrof, każda dziwaczniejsza od poprzedniej. Tak właśnie w dawnych czasach lęk przed nieznanym zrodził smoki, upomniała się w myślach, opanowując panikę.
Przemknęli między ostatnimi drzewami i ujrzeli wyraźnie wielką łąkę, na której rozbili obóz-bazę. Cordelia zastygła, wstrząśnięta. Rzeczywistość przerosła jej najgorsze wyobrażenia.
Z pięciu bezkształtnych brył czarnego żużla, które kiedyś były starannie ustawionymi w krąg namiotami, unosił się dym. W trawie po drugiej stronie wąwozu ziała wypalona szrama — tam właśnie parkował ładownik. Wszędzie wokół walały się szczątki sprzętu. Nawet bakteriologicznie szczelne sanitariaty ustawione poniżej na zboczu zostały podpalone.
— Mój Boże — westchnął podporucznik Dubauer i ruszył przed siebie krokiem lunatyka. Cordelia powstrzymała go:
— Kryj się i osłaniaj mnie — poleciła, po czym skierowała się ostrożnie w stronę milczących ruin.
Trawa wokół obozu była zdeptana i wypalona. Ogłuszony umysł Cordelii usiłował zrozumieć przyczyny takiego zniszczenia. Nie zauważeni wcześniej tubylcy? Nie, nic poza łukiem plazmowym nie zdołałoby stopić materiału, z którego były uszyte ich namioty. Od dawna poszukiwana, lecz wciąż nie odkryta, obca, zaawansowana technicznie cywilizacja? Może jakaś niespodziewana epidemia, nie przewidziana mimo wielomiesięcznych badań i licznych szczepień — czyżby w ten sposób próbowano dokonać sterylizacji? Atak sił innego rządu planetarnego? Napastnicy chyba nie mogli dostać się tu odkrytym przez Betan korytarzem przestrzennym, ale przecież jej załoga zdążyła zbadać zaledwie dziesięć procent przestrzeni w promieniu roku świetlnego od tego układu. Czyżby więc obcy?
Zdesperowana, uświadomiła sobie, że jej myśli zatoczyły pełny krąg, zupełnie jak schwytane przez zespół biologów zwierzę, ganiające szaleńczo po swym kole w klatce. Z ponurą determinacją zaczęła grzebać w zgliszczach, poszukując jakiejkolwiek wskazówki.
Znalazła ją pośród wysokich traw w połowie wąwozu. Ciało wysokiego mężczyzny w workowatym brązowym kombinezonie Betańskiego Zwiadu Astronomicznego leżało rozciągnięte na ziemi z rozrzuconymi rękami i nogami, jakby śmiertelny cios dosięgną! go w biegu ku leśnemu schronieniu. Cordelia westchnęła głęboko, czując nagły ból. Rozpoznała ciało. Odwróciła je delikatnie.
To był sumienny porucznik Rosemont. Jego zamglone oczy spoglądały z lękiem, jakby wciąż stanowiły zwierciadło duszy. Cordelia zamknęła je ostrożnie.
Przeszukała zwłoki, usiłując ustalić przyczynę śmierci. Ani śladu krwi, oparzeń czy złamanych kości. Jej długie białe palce zaczęły obmacywać czaszkę zmarłego. Skórę pod jasnymi włosami pokrywały pęcherze — nieomylne piętno porażacza nerwowego. To wykluczało obcych. Złożyła głowę porucznika na swych kolanach i kołysała go przez moment, bezradnie gładząc znajome rysy niczym ślepa żałobnica. Nie było czasu na opłakiwanie zmarłych.
Na czworakach wróciła do poczerniałego kręgu i zabrała się do poszukiwania sprzętu łącznościowego. Natrafiała jednak jedynie na poskręcane odłamki plastyku i metalu, co dobitnie świadczyło o niezwykłej skrupulatności napastników. Większość najcenniejszego sprzętu w ogóle zniknęła.
Niespodziewanie usłyszała szelest trawy. Natychmiast chwyciła paralizator, wycelowała i zamarła. Z pożółkłej roślinności wyłoniła się napięta twarz podporucznika Dubauera.
— To ja, nie strzelaj — zawołał zduszonym głosem; w zamierzeniu miał to być szept.
— Mało brakowało. Czemu nie zostałeś na miejscu? — syknęła. — Zresztą nieważne. Pomóż mi znaleźć komunikator dalekiego zasięgu, żebyśmy mogli połączyć się ze statkiem. I schyl się, mogą wrócić w każdej chwili.
Читать дальше