Barrayarski kapitan drgnął odruchowo, kiedy zaczęła wymiotować, został jednak na miejscu. Cordelia podczołgała się do małego strumyczka, płynącego dnem jaru, przepłukała usta i obmyła twarz lodowatą wodą. Czując się odrobinę lepiej, usiadła i wykrztusiła słabo:
— I co teraz?
Oficer skłonił głowę, okazując jej przynajmniej cień szacunku.
— Kapitan Aral Vorkosigan, dowódca barrayarskiego cesarskiego krążownika “Generał Vorkraft”. Proszę podać swoje dane osobowe. — Mówił z nikłym śladem obcego akcentu.
— Komandor Cordelia Naismith. Betański Zwiad Astronomiczny. Jesteśmy wyprawą naukową — podkreśliła oskarżycielskim tonem. — Nieuzbrojoną.
— Zauważyłem — odparł cierpko. — Co się stało z twoimi ludźmi?
Oczy Cordelii zwęziły się.
— Czyżby cię tam nie było? Ja weszłam wyżej… Widziałeś może mojego botanika… podporucznika? — dodała z napięciem. — Kiedy wpadliśmy w zasadzkę, zepchnął mnie do jaru…
Vorkosigan zerknął w górę, ku krawędzi parowu, w miejsce, z którego runęła — jak dawno temu?
— Młody i ciemnowłosy?
Jej serce zamarło w oczekiwaniu najgorszego.
— Tak.
— Nic już nie możesz dla niego zrobić.
— To morderstwo! Miał tylko paralizator! — rzuciła mu miażdżące spojrzenie. — Dlaczego zaatakowaliście moich ludzi?
Mężczyzna z namysłem poklepał jej broń.
— Twoja załoga — odrzekł, starannie dobierając słowa — miała zostać internowana, w miarę możliwości pokojowo, za naruszenie barrayarskiej przestrzeni. Wywiązała się potyczka. Promień ogłuszający trafił mnie w plecy. Kiedy oprzytomniałem, ujrzałem twój obóz w stanie, w jakim go zastałaś.
— To dobrze — czuła w ustach gorzki smak żółci. — Cieszę się, że Reg dostał jednego z was, zanim i jego zamordowaliście.
— Jeśli chodzi ci o tego niemądrego, lecz niewątpliwie odważnego chłopca na polanie, to nie trafiłby nawet w stodołę. Nie wiem, po co wy, Betanie, zakładacie mundury. Wyszkoleniem dorównujecie dzieciom na pikniku. Trudno mi stwierdzić, jakie znaczenie mają wasze stopnie oficerskie, poza określaniem różnic w zarobkach.
— Był geologiem, nie wynajętym mordercą — warknęła. — A co do moich “dzieci”, wasi żołnierze nie zdołali ich nawet schwytać.
Vorkosigan ściągnął brwi. Cordelia gwałtownie zamknęła usta. Po prostu pięknie, pomyślała. Jeszcze nie zaczął wykręcać mi rąk, a ja już przekazuję mu cenne informacje.
— Naprawdę? — powiedział tylko, wskazując paralizatorem w górę strumienia. Leżał tam strzaskany komunikator, z jego środka wydobywała się wąska smużka pary. — Jakie rozkazy wydałaś załodze statku, kiedy poinformowali cię o swojej ucieczce?
— Kazałam im postępować wedle własnej inicjatywy — mruknęła ogólnikowo, desperacko poszukując pomysłów w spowijającej jej umysł bolesnej mgle.
— Typowo betański rozkaz — prychnął Vorkosigan. — Przynajmniej masz pewność, że cię posłuchają.
No, nie. Znowu jej kolej.
— Posłuchaj, wiem, dlaczego moi ludzie zostawili mnie tutaj — a co z tobą? Czy dowódca nie jest zbyt ważną osobą — nawet u Barrayarczyków — żeby tak po prostu o nim zapomnieć? — Wyprostowała się. — Skoro Reg nie umiałby trafić nawet w stodołę, to kto do ciebie strzelał?
To go ruszyło, pomyślała, widząc, jak paralizator, którym wcześniej bezmyślnie gestykulował, z powrotem celuje w jej stronę. Ale powiedział jedynie:
— Nie twoja sprawa. Czy masz zapasowy komunikator?
Oho — czyżby ten surowy barrayarski dowódca padł ofiarą buntu? Cóż, im więcej zamieszania w szeregach wroga, tym lepiej!
— Nie. Twoi żołnierze zniszczyli wszystko.
— To bez znaczenia — mruknął. — Wiem, gdzie szukać. Czy możesz już chodzić?
— Nie jestem pewna. — Dźwignęła się na nogi i natychmiast przycisnęła dłoń do skroni, czując przeszywający ból.
— To tylko stłuczenie — stwierdził Vorkosigan bez cienia współczucia. — Przechadzka dobrze ci zrobi.
— Jak daleko mam iść?
— Jakieś dwieście kilometrów.
Z powrotem osunęła się na kolana.
— Szerokiej drogi.
— Mnie zabrałoby to dwa dni. Przypuszczam, że ty, jako geolog czy coś takiego, trochę mnie opóźnisz.
— Astrokartograf.
— Wstań, proszę. — Tym razem posunął się aż do tego, by ująć ją pod łokieć. Dotknął jej z dziwną niechęcią. Była przemarznięta i sztywna, nawet przez grubą tkaninę rękawa czuła promieniujące z jego dłoni ciepło. Vorkosigan z determinacją wepchnął ją na szczyt jaru.
— Najwyraźniej jesteś zdecydowany — mruknęła. — Co zamierzasz począć z więźniem podczas wymuszonego marszu? A jeśli roztrzaskam ci czaszkę kamieniem, gdy będziesz spał?
— Zaryzykuję.
Dotarli na szczyt. Cordelia, wyczerpana, oparła się ciężko o jedno z młodych drzewek. Z ukłuciem zazdrości dostrzegła, że oddech Vorkosigana pozostał miarowy i ani odrobinę nie przyspieszył.
— Nie zamierzam nigdzie iść, dopóki nie pochowam moich oficerów.
Skrzywił się z irytacją.
— To strata czasu i energii.
— Nie zostawię ich na pożarcie padlinożercom, niczym jakieś padłe zwierzęta. Może twoi barrayarscy bandyci znają się lepiej na zabijaniu, ale żaden z nich nie mógłby polec bardziej żołnierską śmiercią.
Przez chwilę wpatrywał się w nią z nieodgadnioną miną. Wreszcie wzruszył ramionami.
— Zgoda.
Cordelia ruszyła wzdłuż krawędzi parowu.
— Myślałam, że to tutaj — stwierdziła zdumiona. — Ruszałeś go?
— Nie. Ale w jego stanie nie mógł odczołgać się daleko.
— Mówiłeś, że nie żyje!
— Owszem. Niemniej jego ciało wciąż się porusza. Promień porażacza musiał o włos minąć ośrodki ruchowe.
Cordelia, podążając śladem zgniecionej roślinności, pokonała niewielkie wzniesienie. Vorkosigan w milczeniu szedł za nią.
— Dubauer! — Podbiegła do odzianej w brąz postaci, skulonej w paprociach. Kiedy uklękła obok niego, Dubauer odwrócił się i wyprostował sztywno, po czym zaczął dygotać. Jego usta rozchyliły się w niesamowitym grymasie. Gorączka? — pomyślała z początku, nagle jednak uświadomiła sobie, co widzi. Wyszarpnęła z kieszeni chusteczkę, złożyła ją i wepchnęła mu między zęby. Jego usta były pełne krwi — efekt poprzedniego ataku konwulsji. Po jakichś trzech minutach westchnął i zesztywniał.
Cordelia odetchnęła głęboko i zbadała go, pełna najgorszych obaw. Dubauer otworzył oczy i spojrzał, jak się zdawało, prosto w jej twarz. Bezskutecznie próbując złapać ją za rękę, zaczął jęczeć i bełkotać. Starała się uspokoić jego zwierzęce podniecenie, łagodnie gładząc dłoń chłopca i ocierając z jego twarzy krwawą ślinę. Wreszcie ucichł.
Ze łzami bólu i wściekłości w oczach odwróciła się do Vorkosigana.
— Kłamca! On wcale nie umarł! Jest tylko ranny! Musi zająć się nim lekarz.
— Komandorze Naismith, zachowujesz się nierozsądnie. Obrażenia zadane przez porażacz są nieuleczalne.
— I co z tego? Z zewnątrz nie da się określić rozmiaru szkód, jakie wyrządziła wasza obrzydliwa broń. Dubauer wciąż widzi, słyszy i czuje — nie możesz dla własnej wygody zdegradować go do poziomu zwłok!
Jego twarz przypominała maskę.
— Mogę zakończyć jego cierpienia — powiedział powoli. — Mój nóż jest dostatecznie ostry. Jeżeli posłużę się nim szybko, niemal bezboleśnie podetnie mu gardło. Chyba że uznasz to za swój obowiązek, jako dowódcy. W takim przypadku oddam ci nóż, abyś sama mogła to zrobić.
Читать дальше