– Witaj, Szro.
Rozcięliśmy mu pęta, zdjęliśmy opaskę z ust. Jego ciało bezwładnie osunęło się na podłogę, oczy uciekały mu w głąb, a z ust dochodził słaby, lecz zjadliwy szept:
– Zajebane popaprańce…
I stracił przytomność. Ha i Adr całowali go po rękach. Ja płakałam, dotykając jego przysadzistego ciała, dziesiątki lat noszącego w sobie zapieczętowaną czarę Pierwotnej Światłości. Od tej chwili jego ciału sądzone było życie.
Po miesiącu siedzieliśmy ze Szro w restauracji na górze hotelu „Moskwa”. Był ciepły i suchy sierpniowy dzień. Słaby wiaterek kołysał pasiastą markizą. Jedliśmy winogrona i brzoskwinie. W dole rozpościerało się najważniejsze rosyjskie miasto. Lecz nie patrzyliśmy na nie. Szro trzymał moje dłonie w swoich wytatuowanych szorstkich rękach. Nasze niebieskie oczy nie rozstawały się ani na sekundę. Nawet kiedy wkładałam mu do ust winną jagodę, Szro wciąż na mnie patrzył. Prawie nie rozmawialiśmy ziemskim językiem. Za to nasze serca zamierary z zachwytu. Byliśmy gotowi opleść się rękoma i upaść gdziekolwiek – tu, nad Moskwą, w metrze, na chodniku, w bramie albo na śmietnisku. Nasze uczucia były jednak tak wzniosłe, że instynkt samozachowawczy był ich częścią.
Strzegliśmy siebie.
I naszych serc.
Dlatego pozwalaliśmy im rozmawiać tylko w ustronnych miejscach. Gdzie nie było żywych trupów.
– A my możem umrzeć? – nagle zapytał Szro po wielogodzinnym milczeniu.
– To już nie jest ważne – odpowiedziałam.
– Czemu?
– Bo się spotkaliśmy.
Zmrużył oczy. Zamyślił się. Rozchylił usta w uśmiechu. Stalowe zęby zaiskrzyły się w słońcu.
– Jasne, siostrunia! – zachrypiał radośnie. – Do chuja pana, wszystko żem, kurwa, zrozumiał!
Wszyscy wszystko rozumieliśmy: i ja – młoda dziewczyna, i kanciasty Szro, i mądry Ha, i bezlitosny Adr, i stara Jus.
Dokonywaliśmy wielkiego dzieła.
Czas ustępował przed wiecznością. A my przenikaliśmy przez czas jak promienie poprzez warstwę lodu. I sięgaliśmy dna…
We wrześniu i październiku odwiedziliśmy osiemnaście obozów w Mordowii, Kazachstanie i na Syberii Zachodniej. Prawie dwieście lodowych młotów rozbiliśmy o chude klatki piersiowe więźniów, ale tylko dwa serca przemówiły, wymieniając swoje imiona:
– Mir.
– Sofre.
Było nas już siedmioro.
Kontynuowaliśmy poszukiwania wśród niższych warstw. Czas dyktował nowe wytyczne bratu Ha: aparat represyjny zbyt szybko i nieprzewidywalnie likwidował radziecką elitę. Wysoko postawionym osobom trudno było wyjść cało ze stalinowskiej jatki. Nikt nie był bezpieczny, nikt nie mógł uchronić się przed represjami. Nawet ci, którzy pili po nocach ze Stalinem i śpiewali z nim gruzińskie pieśni.
Dlatego nawet nie podejmowaliśmy prób odnalezienia naszych wśród partyjnych i wojskowych bonzów. Straty lat trzydziestych i czterdziestych na zawsze otrzeźwiły Ha.
Ale obozy też nie rozwiązywały problemu poszukiwań. Trzej znalezieni tam bracia byli mizerną nagrodą za ogromne ryzyko i drobiazgowe przygotowania.
Ha i Adr opracowali nowy plan poszukiwań: trzeba było jechać na północ Rosji, do Karelii, nad Morze Białe, na ziemie bogate w niebieskookich blondynów.
Przy poparciu swojego pryncypała, wszechmocnego Ławrientija Berii, Ha stworzył w MGB oddział specjalny „Karelia”, rzekomo do poszukiwań dezerterów i niemieckich popleczników, ukrywających się w lasach Karelii. Był to niewielki, ale ruchomy pododdział, złożony z byłych oficerów operacyjnych SMIERSZa *, powołanych na okres wojny do walki z niemieckimi szpiegami i dywersantami. Jednak, wzorując się na tradycyjnej praktyce NKWD, SMIERSZowcy przede wszystkim zajmowali się fabrykowaniem fałszywych spraw, aresztując niewinnych czerwonoarmistów i wymuszając na nich konieczne zeznania, po czym doprowadzali do pomyślnego finału – nowo upieczonych „niemieckich szpiegów” rozstrzeliwano.
Sześćdziesięciu dwóch oprawców ze SMIERSZa, wybranych przez Ha do oddziału specjalnego „Karelia”, podlegającego osobiście Berii, gotowych było wypełnić każdy rozkaz. Owi zaiste bezwzględni ludzie postrzegali gatunek ludzki jako śmieci i prawdziwą satysfakcję sprawiał im widok przestrzelonej potylicy. Oddziałem dowodził Adr.
W kwietniu 1951 roku oddział przystąpił do wypełnienia tajnej operacji „Niewód”: przybywszy do Karelii, do miasteczka Louchi, oficerowie operacyjni rozpoczęli aresztowania niebieskookich blondynów i blondynek. Dostarczali ich do Leningradu, gdzie w piwnicach „Wielkiego Domu” opukiwaliśmy ich razem z Ha, Szro i Sofre.
To była ciężka praca. Czasem musieliśmy opukać do czterdziestu ludzi dziennie. Pod wieczór słanialiśmy się na nogach ze zmęczenia. Laboratorium, w którym trzech zeków-inżynierów wcześniej przygotowywało młoty, nie mogło sprostać zadaniu. Posadzono więc jeszcze pięciu, zwiększając plan trzykrotnie; pracowali szesnaście godzin na dobę, robiąc po trzydzieści młotów dziennie. Dostarczano je samolotem do Leningradu, abyśmy w mrocznej piwnicy MGB rozbijali je o białoskóre karelskie piersi.
Ręce i twarze mieliśmy pocięte odpryskami lodu, mięśnie rąk stały się żelazne, dokuczały nam bóle i skurcze, czasami spod paznokci sączyła się krew, nogi puchły od wielogodzinnego stania. Pomagała nam żona Ha. Ocierała twarze, zbryzgane karelską krwią, podawała ciepłą wodę, masowała ręce i nogi.
Pracowaliśmy jak opętani: lodowe młoty świstały, kości pękały, ludzie jęczeli i wyli. Na dole, piętro niżej, nieprzerwanie rozbrzmiewały strzały – tam dobijano pustych. Jak zawsze było ich dziewięćdziesiąt dziewięć procent. I tylko jeden procent stanowili żywi. Ale ileż radości sprawiały nam te jednostki spośród setek!
Za każdym razem, przytulając się do okrwawionej, drżącej piersi i słysząc trzepot budzącego się serca, zapominałam o wszystkim, płakałam i krzyczałam z radości, powtarzając imię serca nowo narodzonego:
– Zu!
– O!
– Karf!
– Yk!
– Aub!
– Jacz!
– Nom!
Było ich tak mało. Jak złotych samorodków w ziemi. Ale byli! I lśnili w naszych zmęczonych okrwawionych rękach.
Żywych natychmiast odstawiano do więziennego szpitala MGB, gdzie poinstruowani przez Ha lekarze udzielali im koniecznej pomocy.
Ich liczba powoli rosła.
Oddział specjalny zakończył operację w Louchi i ruszył koleją na południe – przez Kem, Biełomorsk, Siegież – do Pietrozawodska. Kiedy oficerowie operacyjni przeczesywali kolejne miasto, na stacji stał pociąg specjalny przeznaczony do przewozu więźniów. Po przeczesaniu miasta pociąg zapełniał się blondynami i ruszał do Leningradu.
W ciągu dwóch i pół miesiąca nieustannej pracy znaleźliśmy dwudziestu dwóch braci i siedemnaście sióstr. To było zwycięstwo Światłości! Rosja zwracała się w kierunku Światłonośnej Wieczności.
Oddział specjalny „Karelia” zbliżył się do Pietrozawodska – starego rosyjskiego portu, dużego miasta liczącego sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, północnej karelskiej stolicy, obfitującej w niebieskookich blondynów.
Przed przeprowadzeniem operacji „Niewód-Pietrozawodsk” oddział został wzmocniony dwudziestoma oficerami operacyjnymi i piętnastoma strażnikami z więzienia na Łubiance.
Dziesiątki lodowych młotów czekały w lodówkach na swoją chwilę.
Lecz nadszedł złowieszczy lipiec 1951 roku. Sfabrykowana w zakamarkach Łubianki „sprawa lekarzy kremlowskich”, zamierzających jakoby otruć Stalina i innych partyjnych bonzów, obróciła się przeciwko MGB: aresztowano ministra bezpieczeństwa narodowego Abakumowa. A nad Łubianką zawisła groźba nowej czystki.
Читать дальше