W jej pokoju panował prawdziwy chaos przedmiotów i książek, pośrodku którego jak skała górowała wielka niemiecka maszyna do pisania z wkręconą kartką papieru. W poprzednim życiu Jus dorabiała w domu pisaniem na maszynie, w ciągu dnia zaś pisała w swoim ministerstwie. Teraz nie miała problemów finansowych. Jak my wszyscy.
Jus błagała, by Ha zabrał ją w delegację, ale on nie wyraził zgody.
Rozpłakała się.
– Chcę z tobą rozmawiać… – popłakiwała, całując moje kolana.
– Jesteś nam potrzebna tutaj – mówił Ha, obejmując ją.
Jus wstrząsały dreszcze. Sztuczna szczęka kłapała, kolana drżały. Podaliśmy jej walerianę, położyliśmy do łóżka, nakryli puchową kołdrą, w nogi wsunęli termofor. Jej twarz jaśniała błogością.
– Znalazłam was, znalazłam was… – szeptały nieprzerwanie jej starcze wargi. – Żeby tylko serce mi nie pękło…
Pocałowałam ją w rękę.
Spojrzała na mnie ze wzruszeniem i w tym momencie zapadła w głęboki sen.
Wyszliśmy, wsiedli do samochodu i godzinę później byliśmy na wojskowym lotnisku w Żukowskim. Tam czekał na nas samolot. Ulokowaliśmy się w niewielkiej kabinie pasażerskiej. Pilot zameldował Ha o gotowości do lotu i zaczęliśmy się wznosić. Podróż do Magadanu trwała prawie dobę: dwukrotnie tankowaliśmy i nocowaliśmy w Krasnojarsku.
Kiedy leciałam nad Syberią i widziałam bezkresne lasy, przecięte wstęgami syberyjskich rzek, myślałam o tysiącach niebieskookich, jasnowłosych braci i sióstr, żyjących na nieobjętych przestrzeniach Rosji, codziennie wykonujących mechaniczne rytuały, narzucone przez cywilizację, i niedomyślających się cudu skrytego w ich klatkach piersiowych. Ich serca śpią. Czy się przebudzą? Czy jak miliony innych serc, odbębniwszy swoje, zgniją w rosyjskiej ziemi, nie poznawszy upajającej mocy mowy serca?
Wyobrażałam sobie tysiące trumien znikających w grobach i zasypywanych ziemią, czułam piekielny bezruch zatrzymanych serc, gnicie w mroku boskich mięśni sercowych, robaki toczące bezsilne ciała, i moje żywe serce wzdrygało się i kołatało.
– Muszę ich obudzić! – szeptałam, patrząc na przepływający w dole leśny ocean…
Do Magadanu przylecieliśmy wczesnym rankiem.
Słońce jeszcze nie wstało. Na lotnisku czekały na nas dwa samochody z dwoma oficerami MGB. Do jednego samochodu załadowano cztery podłużne cynkowe skrzynie, do drugiego wsiedliśmy.
Przejechaliśmy przez miasto, które nie wydało mi się ani lepsze, ani gorsze od innych, i skręciliśmy na szosę. Po pół godzinie niezbyt płynnej jazdy podjechaliśmy pod bramę dużego obozu pracy przymusowej.
Brama natychmiast została otwarta i wjechaliśmy na teren obozu. Stały tam drewniane baraki, a w rogu bielał jedyny ceglany budynek. Podjechaliśmy do niego. Od razu wyszło do nas kierownictwo obozu – trzech oficerów MGB. Naczelnik, major Gorbacz, powitał nas życzliwie i zaczął zapraszać do budynku administracji. Ha oznajmił mu, że bardzo się spieszymy. Wtedy tamten zakrzątał się szybko, wydał polecenie:
– Sotnikow, dawaj ich tu!
Wkrótce przyprowadzono dziesięciu wycieńczonych, brudnych więźniów. Pomimo ciepłej letniej pogody mieli na sobie podarte waciaki, walonki i czapki uszanki.
– U ciebie nawet latem chodzi się w walonkach? – zapytał Ha Gorbacza.
– Nie, towarzyszu generale – energicznie odpowiedział Gorbacz. – Trzymałem ich przecież w Baraku o Obostrzonym Rygorze. No to wydałem odzież zimową.
– A niby dlaczego wsadziłeś ich do BOR-u?
– No… tak bezpieczniej, towarzyszu generale.
– Gorbacz, ale z ciebie kutas – powiedział mu Ha i odwrócił się do zeków. – Zdjąć czapki!
Zdjęli. Wszyscy wyglądali jak starcy. Siedmiu blondynów, jeden – albinos, dwaj mieli włosy zupełnie siwe. Niebieskie oczy miało tylko czterech, włączając siwego.
– Słuchajcie no, majorze, z głową u was wszystko w porządku? Nie doznaliście ostatnio urazu? – zapytał Ha Gorbacza.
– Nie byłem na froncie, towarzyszu generale – odparł Gorbacz, blednąc.
– Jakie było polecenie? Kogo miałeś znaleźć?
– Jasnowłosych i jasnookich.
– A ty normalnie odróżniasz kolory?
– Tak jest, normalnie.
– Jakie, kurwa, normalnie? – krzyknął Ha i wskazał palcem na głowę siwego zeka. – Co to, według ciebie blondyn?
– W zeznaniach pisał, że do 1944 roku był blondynem, towarzyszu generale – odpowiedział Gorbacz, wyprężony jak struna.
– Igrasz ze śmiercią, majorze. – Ha przeszył go spojrzeniem. – Gdzie pomieszczenie?
– Tutaj… zaraz… proszę… – podreptał Gorbacz, wskazując na budynek.
Ha wyjął z papierośnicy papierosa, wyprostował go, powąchał.
– Tych czterech prowadź tam, postępuj zgodnie z instrukcją.
– A gdzie pozostałych?
– W pizdu. – Ha rzucił papierosa na ziemię.
Po pewnym czasie weszliśmy do budynku. Największy pokój przeznaczony był na stukanie młotem. Zamknięte okiennice, włączone trzy lampy, ze ścian sterczały kajdanki. Zakuto w nie czterech zeków. Nadzy do pasa, z zawiązanymi ustami i oczami stali pod ścianami.
Wniesiono cynkową skrzynię. Ha rozkazał wszystkim opuścić budynek.
Adr otworzył skrzynię: grube ścianki, cała zasypana sztucznym lodem, w którym przechowuje się mrożonki. Spod dymiących kawałków lodu wystawały lodowe młoty. Położyłam na nich rękę. Od razu poczułam niewidzialną wibrację niebiańskiego lodu. Była boska! Ręce mi drżały, serce waliło z pożądania: LÓD! Nie widziałam go tak długo!
Adr włożył rękawice, wyciągnął jeden młot i przystąpił do dzieła. Ostukał najpierw siwego. Okazał się pusty. I szybko umarł od ciosów. Potem młot chwycił Ha. Ale tego dnia nie mieliśmy szczęścia: inni też okazali się puści.
Ha cisnął rozbity młot, wyciągnął pistolet i dobił rannych.
– Nie tak łatwo znaleźć naszych. – Zmęczony, choć uśmiechnięty Adr otarł pot z czoła.
– Za to jakie szczęście, kiedy już się znajdzie! – odwzajemniłam uśmiech.
Objęliśmy się, kawałeczki lodu chrzęściły nam pod stopami. Moje serce czuło każdą bryłkę lodu.
Wyszliśmy z budynku. Nieopodal rozległy się wystrzały.
– Co to takiego? – Ha zapytał majora.
– Przecież daliście rozkaz, towarzyszu generale, pozostałym – najwyższy wymiar – odparł major.
– Bałwanie, powiedziałem – w pizdu.
– Przepraszam, towarzyszu generale, nie zrozumiałem. – Gorbacz zamrugał.
Ha machnął na niego ręką, ruszył do samochodu.
– Wszystkich was trzeba by pod ścianę, patałachy!
W ciągu dwóch tygodni objechaliśmy osiem obozów, ostukaliśmy dziewięćdziesięciu dwóch więźniów. I znaleźliśmy tylko jednego żywego. Był to czterdziestoletni złodziej recydywista z Nalczyku – Sawielij Mamonow o ksywie „Wielki Piec”. Ksywę dostał za tatuaż na pośladkach: dwa diabły z łopatami węgla w rękach. Kiedy szedł, diabły jakby rzucały mu węgiel do odbytu. Ale nie był to jedyny tatuaż na jego otyłym, owłosionym ciele z krótkimi nogami: pierś i ramiona pokrywały rusałki, serca przebite nożami, pająki i całujące się gołąbki. A pośrodku piersi był wytatuowany Stalin. Od uderzeń lodowego młota oblicze wodza zaczęło zalewać się krwią. Przycisnęłam ucho do zakrwawionego Stalina i usłyszałam:
– Szro… Szro… Szro…
Moje serce poczuło przebudzenie innego serca.
Tego doznania nie da się z niczym porównać.
Łzy uniesienia trysnęły mi z oczu i okrwawionymi wargami przylgnęłam do nieładnej, szorstkiej, pociętej bliznami twarzy odnalezionego brata.
Читать дальше