Ledwo dotarliśmy do zasypanego śniegiem i nękanego lodowatymi wiatrami obozu nr 312/500, Iwanow rozkazał aresztować lejtnanta Wołoszyna.
W głuchą polarną noc przy świetle trzech lamp naftowych w zbudowanym z okrągłych belek baraku o obostrzonym rygorze nagiego Wołoszyna położono na wznak i przywiązano do ławki. Iwanow, jako człowiek przezorny, zabrał ze sobą dwóch barczystych zbirów lejtnantów z oddziału operacyjnego. Jeden usiadł Wołoszynowi na piersi, drugi zaczął smagać go batogiem po genitaliach.
Wołoszyn wył pośród ciemnej nocy.
Jego wycie słyszało pięciuset osiemnastu zeków, przyczajonych w swoich barakach i oczekujących na werdykt moskiewskiej komisji: nie pracowali już od miesiąca. To ich napawało strachem.
Naczelnik obozu przez cały miesiąc pił w swoim domku.
– Opowiadajcie, Wołoszyn, wszystko opowiadajcie. – Iwanow opiłowywał niespiesznie swoje wypielęgnowane paznokcie.
Siedziałam z kartką papieru, gotowa zapisywać zeznania podejrzanego. Adr przechadzał się wzdłuż ściany. Dziobaty lejtnant bez ustanku chłostał Wołoszyna po gwałtownie puchnącej mosznie, mamrocząc:
– Gadaj, piździelcu… gadaj, piździelcu…
Wołoszyn wył trzy godziny. W tym czasie wielokrotnie tracił przytomność, więc go polewano wodą i nacierano śniegiem. Potem się przyznał, że jeszcze w czterdziestym pierwszym roku jako piętnastoletni chłopak w głuchej syberyjskiej wsi został zwerbowany przez japoński kontrwywiad. Kiedy, dławiąc się łzami i smarkami, drżącą ręką podpisywał swoje „zeznania”, ułożone przez Iwanowa, a spisane przeze mnie, sercem widziałam jego istotę. Wiedział, że podpisuje na siebie wyrok. Całą tę maszynę z mięsa wypełniał w owej chwili obraz matki – prostej syberyjskiej chłopki. Matka siedziała w jego głowie jak kamienna kula, powtarzając w kółko to samo:
– Ja żem cie w menkach rodziła, ja żem cie w menkach rodziła…
Z kamienną mamą w głowie mógł podpisać wszystko.
Następnego ranka trójka opatulonych derami koni powiozła do Ust-Ilimska skutego kajdankami Wołoszyna z dwoma konwojentami i dryblasa kuriera z teczką. W teczce leżało sprawozdanie komisji śledczej i zeznania lejtnanta Wołoszyna.
A myśmy się zatrzymali w obozie, oczekując komfortowego samochodu z ogrzewaniem.
Iwanow i lejtnanci pili z naczelnikiem obozu, który z radości, że sprawa potoczyła się tak pomyślnie, gotów był całować ich po nogach. Ja zaś i Adr poleciliśmy zaprząc sanie i wybraliśmy się na „przejażdżkę”. Wiadomo, DOKĄD nas ciągnęło.
Adr wyjechał z obozowej bramy i skierował konie na gościniec prowadzący do miejsca wydobycia LODU. Gościniec, po którym przeganiano kolumny zeków i wożono wydobyty lód, był przyprószony śniegiem, przez miesiąc przestoju nikt go nie odśnieżał. Spasiona kobyła naczelnika lekko ciągnęła sanie, w których siedzieliśmy, okutani niedźwiedzią skórą. Było słonecznie i mroźno.
Sercami poczuliśmy bliskość LODU jeszcze w obozie. Ale teraz to uczucie wzmagało się z każdym krokiem. Dokoła rozpościerały się łagodne, niewysokie pagórki, pokryte rzadką roślinnością. Las tutaj został powalony przez falę uderzeniową w 1908 roku przy upadku meteorytu, a nowy rósł słabo, kępami. Śnieg błyszczał w jasnym słońcu, głośno skrzypiał pod płozami.
Od obozu do miejsca upadku było siedem wiorst.
Przejechaliśmy ze trzy wiorsty i moje serce zadrżało. Czuło LÓD, jak kompas czuje rudę żelaza.
– Popędź! – Ścisnęłam rękę Adr.
Adr zaciął konia. Ten pognał galopem.
Gościniec skręcił wokół pagórka, szeroką wstęgą wpełzł na drugi pagórek i popłynął w dół – do wykopu. Pomknęliśmy dalej.
Zamknęłam oczy. Już widziałam LÓD sercem. Zbliżał się do mnie jak LĄD ŚWIATŁOŚCI.
Sanie zatrzymały się.
Otworzyłam oczy.
Staliśmy na skraju wykopu. Przed nami leżała ogromna bryła lodu, miejscami przyprószona śniegiem. Błyszczała w słońcu, mieniąc się błękitem.
Tak! Lód był niebieski, jak nasze oczy!
Wokół lodowej bryły tłoczyły się drewniane budowle – pale, mostki, szopy dla inwentarza, wieżyczki strażnicze. Wszystko to – liche, ubogie, ludzkie – bladło i niknęło wobec przerażającej mocy lodu.
To był NASZ LÓD! LÓD, zesłany przez Światłość, LÓD, który uderzył w pierś śpiącej ziemi i przebudził ją.
Serca nam zamierały z zachwytu.
Wzięliśmy się za ręce i zeszli do wykopu. Podeszliśmy do bryły po drewnianym moście. Konwulsyjnie zaczęłam zrywać z siebie ubranie, aż nic na mnie nie zostało.
Wstąpiłam na lód.
Z piersi wyrwał mi się krzyk uniesienia, łzy trysnęły z oczu. Upadłam na lód, objęłam go. Moje serce czuło i rozumiało tę boską bryłę. Czułam pod sobą ogromne serce. Rozmawiało ze mną.
Adr również był nagi. Poderwałam się, podeszłam do niego.
Szlochając z uniesienia, objęliśmy się i upadli na lód.
I czas stanął dla nas w miejscu.
Ocknęliśmy się nocą.
Rozluźniliśmy objęcia.
Nad nami wisiało czarne niebo z jasnymi gwiazdami. Były tak nisko, że zdawało się, iż można ich dosięgnąć. Wokół jasnego i dużego księżyca żółciły się dwa mętne półokręgi. I gdzieś tam za horyzontem bezdźwięcznie płonęła zorza polarna.
Leżeliśmy w ciepłej wodzie. Wcale nie było nam zimno. Przeciwnie – nasze ciała płonęły. Roztopiliśmy w lodzie dołek, odbijający kontury naszych splecionych ciał. Nad nami unosił się obłok pary.
Nieopodal rozległ się wystrzał.
Jeszcze jeden.
Potem ktoś krzyknął:
– Ehe-heeeej!
Dotarło do mnie, że nas szukają.
Wstaliśmy. Wyszliśmy z naszej „wanny”. Znaleźliśmy ubrania, włożyli je. Trzeba było pożegnać się z lodem. I wracać do okrutnego świata maszyn z mięsa i zagubionych pośród nich braci. Ucałowaliśmy lód.
Ruszyliśmy po przemarzniętych mostkach w stronę wystrzałów i głosów.
W Moskwie wszystko ułożyło się pomyślnie: rezultat śledztwa zadowolił nowego ministra bezpieczeństwa narodowego. Lejtnant Wołoszyn został rozstrzelany jako japoński szpieg, razem z nim rozstrzelano też ośmiu ludzi Abakumowa, których obciążył poddany torturom Wołoszyn. Kolejne „szpiegowskie gniazdo” w systemie obozów pracy przymusowej zostało zlikwidowane.
Obóz nr 312/500 znów zaczął pracować, zabrzęczały kilofy zeków, zakrzyknęli brygadziści, zaszczekały psy wartownicze, kubiki LODU zawieziono do stolicy. A stamtąd – do innych państw, gdzie śpiące serca czekały na ciosy lodowych młotów, które je miały obudzić.
Działaliśmy sprawnie i precyzyjnie.
W ciągu dwóch lat odnaleziono dziewięćdziesięciu ośmiu braci.
To było ogromne zwycięstwo Światłości.
Ale nadszedł złowieszczy rok 1953.
W marcu umarł Stalin.
Następnej nocy Ha zebrał nas u siebie na daczy. Sześciu braci i sześć sióstr ulokowało się w półciemnym obszernym salonie przy palącym się kominku. Ha siedział w bujanym fotelu. Był w liliowym chińskim szlafroku w srebrzyste smoki. Palcami przebierał paciorki bucharskiego różańca. Rozbłyski ognia igrały na jego surowej i pięknej twarzy, lśniły w niebieskich oczach. Ha przemówił:
– W ZSRR nastąpi nowy podział władzy. Po nim nadejdą ogromne zmiany, które dotkną wielu z nas. Musimy być w pogotowiu. Powinniśmy się zatroszczyć o braci i o lód. Większość naszych koniecznie trzeba przetransportować z Moskwy i Leningradu na prowincję. Tak będzie bezpieczniej. Należy bezzwłocznie wziąć się do dzieła. Stronę techniczną sprawy ja i Adr bierzemy na siebie. Co zaś się tyczy wydobycia lodu – tutaj trudno cokolwiek przewidzieć. Nie wiadomo, co się stanie z obozem i projektem. Mogą ocaleć, ale mogą też zostać zamknięte.
Читать дальше