Słowo daję, żałuj, żeś go nie widział, jak siedział na burcie tratwy niczym kapitan okrętu, a my wszyscy patrzyliśmy na niego czekając, aż powie, co mamy dalej robić. On tymczasem klepał się po udach co kilka sekund, jakby miał dreszcze, i powtarzając: “W porządku, teraz już w porządku", zaśmiewał się jak mały, zwariowany odmieniec; potem znowu powtarzał: “W porządku, teraz już w porządku", i znowu chichotał jak mały, zwariowany odmieniec. Zupełnie jakby się patrzyło na jakiegoś przygłupka. Dzięki temu patrzeniu na niego nie potraciliśmy głów zupełnie już w pierwszych minutach, kiedy każda kolejna fala zalewała nas, zmywając po kilku do wody, i musieliśmy wdrapywać się z powrotem przed nadejściem następnej fali, która mogła odepchnąć nas od tratwy. Było to cholernie zabawne. Cały czas wypadaliśmy i właziliśmy z powrotem. Tego, który nie umiał pływać, trzymaliśmy rozciągniętego na dnie tratwy, ale i tak o mało nam się nie utopił, bo w środku było tyle wody, że zalewała mu twarz. O rany!
Potem Orr zaczął otwierać różne schowki w tratwie i dopiero zaczęła się heca. Najpierw znalazł pudełko z czekoladą i poczęstował wszystkich, siedzieliśmy więc jedząc słoną, mokrą czekoladę, podczas gdy fale raz po raz zrzucały nas do wody. Potem znalazł bulion w kostkach i aluminiowe kubki i zrobił nam zupę. Potem znalazł herbatę. I oczywiście ją zaparzył. Widzisz go, jak serwuje nam herbatę, kiedy tak siedzimy przemoczeni do nitki, z tyłkami w wodzie? Teraz już spadałem z tratwy ze śmiechu. Zaśmiewaliśmy się wszyscy. Tylko on zachowywał śmiertelną powagę, jeśli nie liczyć tego głupkowatego chichotu i uśmiechu szaleńca. Cóż to za kawał wariata! Wszystko, co znalazł, zaraz musiał wypróbować. Znalazł proszek przeciwko rekinom i natychmiast wysypał go do wody. Znalazł farbę sygnalizacyjną i wrzucił ją do morza. Potem znalazł żyłkę do łowienia ryb i suszoną przynętę i twarz mu się rozjaśniła, jakby ukazał się kuter ratunkowy śpieszący, żeby nas wziąć na pokład, zanim umrzemy z wyczerpania albo zanim Niemcy wyślą ze Spezii łódź, która weźmie nas do niewoli albo posieka z karabinu maszynowego. Nie tracąc ani chwili Orr zarzucił żyłkę do wody i podśpiewywał radosny jak ptaszę. “Panie poruczniku, co pan chce złapać?" – pytam go. “Dorsza" – odpowiada. I wcale nie żartował. Całe szczęście, że nic nie złapał, boby go zjadł na surowo i nas też do tego zmusił, ponieważ znalazł broszurkę, w której było napisane, że dorsza można jeść na surowo.
Następną rzeczą, jaką znalazł, było małe niebieskie wiosełko wielkości łyżeczki do herbaty i oczywiście zaczął nim wiosłować, usiłując ruszyć tym patyczkiem tratwę wagi dziewięciuset funtów. Możesz to sobie wyobrazić? Potem znalazł mały kompas i wielką wodoodporną mapę, którą rozpostarł sobie na kolanach, a na niej ustawił kompas, l w ten sposób spędzał czas aż do nadejścia kutra ratunkowego w pół godziny później, siedząc z rozłożoną mapą i kompasem na kolanach, ciągnąc za sobą żyłkę z przynętą i machając co sił tym malusieńkim niebieskim wiosełkiem, jakby gnał na Majorkę. O rany!
Sierżant Knight wiedział wszystko o Majorce, podobnie jak Orr, gdyż Yossarian często opowiadał im o takich miejscach azylu, jak Hiszpania, Szwajcaria i Szwecja, gdzie amerykańscy lotnicy mogli być internowani do końca wojny w warunkach całkowitego bezpieczeństwa i luksusu, jeżeli tylko tam dolecieli. Yossarian był w eskadrze największym autorytetem w kwestiach internowania i zaczął już snuć plany przymusowego lądowania w Szwajcarii podczas lotu nad północnymi Włochami. Oczywiście wolałby Szwecję, gdzie poziom intelektualny był wyższy i gdzie mógłby kąpać się nago z pięknymi dziewczynami o niskich, spokojnych głosach, płodząc cale szczęśliwe, niezdyscyplinowane tabuny nieślubnych Yossarianków, którym pomoc państwa umożliwiałaby przyjście na świat i start życiowy bez piętna hańby; niestety Szwecja była poza jego zasięgiem i Yossarian czekał na odłamek, który uszkodziłby jeden z silników nad Alpami włoskimi, dając mu pretekst do skierowania się ku Szwajcarii. Nie powiedziałby nawet swojemu pilotowi, dokąd go prowadzi. Yossarian niejednokrotnie miał zamiar zmówić się z którymś z pilotów, do którego miałby zaufanie, żeby zameldować o uszkodzeniu silnika, a potem zniszczyć dowody oszustwa lądując na brzuchu, ale jedynym pilotem, do którego naprawdę miał zaufanie, był McWatt, a temu było wszędzie dobrze i poza tym nadal sprawiało mu wielką uciechę pikowanie na namiot Yossariana albo przelatywanie nad plażowiczami na brzegu tak nisko, że potężny podmuch śmigieł żłobił w wodzie głębokie bruzdy i wzbijał chmurę bryzgów utrzymującą się jeszcze kilka sekund po jego przelocie.
Dobbs i Joe Głodomór nie wchodzili w grę, podobnie jak Orr, który znowu majstrował przy zaworze do piecyka, kiedy zgnębiony Yossarian przykuśtykał do namiotu po tym, jak Dobbs odrzucił jego propozycję. Piecyk, który Orr sporządzał z odwróconej do góry dnem blaszanej beczki, stał pośrodku gładkiej cementowej podłogi, która też była jego dziełem. Pracował żarliwie, na klęczkach. Yossarian starał się nie zwracać na niego uwagi; utykając dowlókł się do swego łóżka i usiadł z przeciągłym sieknięciem człowieka utrudzonego. Czuł, jak krople potu stygną mu na czole. Dobbs działał na niego przygnębiająco. Doktor Daneeka działał na niego przygnębiająco. Złowieszcze przeczucie katastrofy dręczyło go, kiedy patrzył na Orra. Nagle odezwała się w nim cała gama wewnętrznych drgań i tików. Nerwy miał napięte do ostateczności i żyła na przegubie zaczęła mu pulsować.
Orr obserwował Yossariana przez ramię, jego wilgotne wargi odsłaniały wypukłe rzędy wielkich, wystających zębów. Sięgnąwszy za siebie wygrzebał z szafki nocnej butelkę ciepłego piwa, otworzył ją i wręczył Yossarianowi. Żaden z nich nie odezwał się słowem. Yossarian zdmuchnął pianę i odchylił głowę do tyłu. Orr przyglądał mu się przebiegle, szczerząc bezgłośnie zęby. Yossarian nie spuszczał go z oka. Orr parsknął z lekkim, mokrym sykiem i wrócił do swojej pracy na klęczkach. Yossarian stężał.
– Nie zaczyna] – poprosił z groźbą w głosie, zaciskając dłonie na butelce. – Nie zaczyna] majstrować przy swoim piecyku. Orr zachichotał cicho.
– Już prawie skończyłem.
– Wcale nie skończyłeś. Dopiero chcesz zacząć.
– Popatrz, tutaj masz zawór. Jest prawie złożony.
– A ty go zaraz rozbierzesz. Znam cię dobrze, bydlaku. Widziałem ze trzysta razy, jak to robisz. Orr zadrżał z uciechy.
– Chcę zlikwidować przeciek benzyny – wyjaśni). – Zmniejszyłem go tak, że już ledwo się sączy.
– Nie mogę na ciebie patrzeć – wyznał Yossarian bezdźwięcznym głosem. – Jeżeli chcesz robić coś dużego, to bardzo proszę, ale ten zawór składa się z mikroskopijnych części i nie mam teraz cierpliwości, żeby patrzeć, jak wkładasz tyle pracy w coś tak cholernie małego i nieważnego.
– Jak coś jest małe, to nie znaczy, że jest nieważne.
– Wszystko jedno.
– Ostatni raz?
– Jak mnie nie będzie. Jesteś szczęśliwym kretynem i nie możesz zrozumieć tego, co ja czuję. Kiedy pracujesz nad czymś takim małym, dzieją się ze mną rzeczy, których nawet nie potrafię wytłumaczyć. Czuję, że cię nie znoszę. Rodzi się we mnie nienawiść i zaczynam się poważnie zastanawiać, czy nie rozbić ci butelki na głowie albo nie wbić ci w szyję tego kordelasa. Rozumiesz?
Orr kiwnął głową bardzo inteligentnie.
– Nie będę teraz rozbierał zaworu – powiedział i zaczął go rozbierać z powolną, niezmordowaną, nie kończącą się precyzją, pochylając swoją wiejską, z gruba ciosaną twarz prawie do ziemi i manipulując pracowicie palcami przy maleńkim urządzeniu z tak bezgranicznym, pracowitym skupieniem, że wyglądało to na zupełną bezmyślność.
Читать дальше