Yossarian zmełł w ustach przekleństwo i postanowił nie zwracać na niego uwagi.
– A właściwie po cholerę tak się spieszysz z tym piecykiem?
– warknął w chwilę później, zapominając o swoim postanowieniu.
– Jest jeszcze gorąco. Niedługo pewnie pójdziemy się kąpać. Dlaczego przejmujesz się zimnem?
– Dnie są coraz krótsze – zauważył Orr filozoficznie. – Chciałbym przygotować tu wszystko dla ciebie, póki jeszcze czas. Jak skończę, będziesz miał najlepszy piecyk w całej eskadrze. Dzięki temu zaworowi, który naprawiam, będzie się palić przez całą noc, a ta metalowa osłona będzie promieniować ciepłem na cały namiot. Jeżeli idąc spać postawisz na nim hełm z wodą, będziesz miał na rano ciepłą wodę do mycia. Czy to nie będzie przyjemne? A jak będziesz chciał ugotować sobie jajka albo zupę, to wystarczy postawić tutaj garnek i podkręcić płomień.
– Dlaczego mówisz cały czas o mnie? – zainteresował się Yossarian. – A gdzie ty będziesz?
Karłowaty tors Orra zatrząsł się nagle w tłumionym przystępie rozbawienia.
– Nie wiem – zawołał i niesamowity, drżący chichot wyrwał się nagle spoza szczekających wielkich zębów jak długo powstrzymywany strumień uczucia. – Nie wiem, gdzie będę, jak mnie dalej tak będą zestrzeliwać – dokończył śmiejąc się z gardłem pełnym śliny.
Yossarian poczuł wzruszenie.
– Dlaczego nic nie robisz, żeby przestać latać? Masz przecież powód.
– Mam tylko osiemnaście lotów.
– Ale prawie we wszystkich byłeś zestrzelony. Za każdym razem spadasz do wody albo rozbijasz się przy lądowaniu.
– Nie mam nic przeciwko lataniu. Uważam, że to bardzo zabawne. Powinieneś spróbować polecieć parę razy ze mną, kiedy nie będziesz prowadzącym. Po prostu dla śmiechu. Chi! Chi! – Orr z wyraźną uciechą obserwował Yossariana kątem oka.
– Znowu mam lecieć jako prowadzący – powiedział Yossarian unikając jego wzroku.
– Jak nie będziesz prowadzącym. Gdybyś miał trochę oleju w głowie, to wiesz, co byś zrobił? Poszedłbyś prosto do Piltcharda i Wrena i powiedział im, że chcesz latać ze mną.
– Żeby mnie w każdym locie zestrzeliwali? Nie widzę w tym nic zabawnego.
– Właśnie dlatego powinieneś to zrobić – nalegał Orr. – Jestem teraz chyba najlepszym w lotnictwie specjalistą od przymusowych lądowań. Byłoby to dla ciebie doskonałe ćwiczenie.
– Ćwiczenie do czego?
– Ćwiczenie na wypadek, gdybyś musiał kiedyś przymusowo lądować. Chi! Chi! Chi!
– Masz jeszcze jedną butelkę piwa? – spytał Yossarian ponuro.
– Czy chcesz mi ją rozbić na głowie? Tym razem roześmiał się Yossarian.
– Jak ta dziwka w Rzymie?
Orr zarżał obleśnie, a jego policzki jak jabłuszka wydęły się radością.
– Czy chcesz naprawdę wiedzieć, dlaczego ona waliła mnie tym butem po głowie?
– Wiem – zrewanżował mu się Yossarian – mówiła mi dziwka Nately'ego.
Orr wyszczerzył zęby jak maszkaron z Notre Damę.
– Wcale nie – powiedział.
Yossarianowi zrobiło się żal Orra. Był taki mały i brzydki. Kto go będzie bronił, jeżeli przeżyje wojnę? Kto obroni tego dobrego, prostodusznego gnoma przed chamami, klikami i wytrawnymi sportowcami jak Appleby, którzy mają muszki w oczach i którzy przy pierwszej nadarzającej się okazji stratują go z pychą i niewzruszoną pewnością siebie? Yossarian często martwił się o Orra. Kto go osłoni przed wrogością i kłamstwem, przed ludźmi o wybujałych ambicjach, przed zgorzkniałym snobizmem żon grubych ryb, przed nędznymi, poniżającymi zniewagami pogoni za pieniądzem i przed zaprzyjaźnionym rzeźnikiem z naprzeciwka z jego gorszym mięsem? Orr był zadowolonym z życia, nic nie podejrzewającym prostaczkiem z wielką strzechą falistych, polichromatycznych włosów z przedziałkiem pośrodku. Będzie po prostu igraszką w ich rękach. Zabiorą mu pieniądze, zerżną żonę i nie okażą litości jego dzieciom.
Orr był karłowatym dziwakiem, zwariowanym, sympatycznym liliputem z zaśniedziałym umysłem i tysiącem pożytecznych umiejętności, które przez całe życie nie pozwolą mu wytknąć nosa z grupy najniżej zarabiających. Potrafił posługiwać się lutownicą i zbić dwie deski tak, żeby nie popękały i gwoździe się nie zgięły. Umiał wiercić otwory. Zrobił w namiocie mnóstwo rzeczy, w czasie kiedy Yossarian był w szpitalu. Wypiłował czy też wykuł idealny rowek w cemencie, tak że rurka doprowadzająca benzynę do pieca ze zbiornika, który zmontował na podwyższeniu za namiotem, była równa z podłogą. Zbudował kozły przed kominek z części do bomb i zapełnił je tęgimi, srebrzystymi klocami, oprawił w bejcowane ramki wycięte z czasopism zdjęcia piersiastych dziewczyn i zawiesił je nad kominkiem. Orr umiał otworzyć puszkę farby. Umiał wymieszać farbę, rozcieńczyć farbę, usunąć farbę. Umiał rąbać drzewo i mierzyć różne rzeczy linijką. Potrafił rozpalić ognisko. Umiał kopać rowy i miał prawdziwy talent do przynoszenia wody w puszkach i manierkach dla nich obu ze zbiorników koło stołówki. Potrafił oddawać się całymi godzinami jakiejś nieistotnej pracy nie okazując znudzenia ani zniecierpliwienia, niewrażliwy na zmęczenie jak pień drzewa i prawie równie małomówny. Wykazywał też niesamowitą znajomość przyrody i nie bał się psów, kotów, robaków i pająków ani potraw w rodzaju flaków czy płucek.
Yossarian westchnął ciężko i oddał się ponurym rozmyślaniom na temat ataku na Bolonię, o którym ostatnio szeptano. Ten zawór do piecyka był mniej więcej wielkości kciuka i składał się, nie licząc skorupy zewnętrznej, z trzydziestu siedmiu oddzielnych części, wielu tak drobniutkich, że Orr musiał je przytrzymywać czubeczkami paznokci, kiedy rozkładał je starannie na podłodze w równiutkich, posegregowanych rzędach, zawsze w tym samym równomiernym tempie, niezmordowany, nie przerywając ani na chwilę swojej bezlitosnej, systematycznej, monotonnej procedury, chyba tylko żeby z maniacką złośliwością łypnąć okiem na Yossariana. Yossarian starał się na niego nie patrzeć. Mimo woli liczył części i czuł, że zaraz zwariuje. Odwrócił się i zamknął oczy, ale tak było jeszcze gorzej, bo teraz miał same dźwięki, ciche, doprowadzające do szału, niepokonane, odległe brzęknięcia i szelest palców na bezcielesnych detalach. Orr dyszał rytmicznie, wydając przy tym obrzydliwy chrapliwy dźwięk. Yossarian zacisnął pięści i spojrzał na długą kościaną rękojeść kordelasa wiszącego w pochwie nad łóżkiem nieboszczyka. Z chwilą gdy tylko pomyślał o zasztyletowaniu Orra, napięcie zelżało. Pomysł zamordowania Orra był tak śmieszny, że zaczął rozważać go na serio, z podejrzaną przyjemnością i fascynacją. Odszukał na karku Orra prawdopodobny punkt medulla oblongata. Najdelikatniejsze ukłucie w ten punkt oznaczałoby śmierć i rozwiązanie tylu poważnych bolesnych problemów dla nich obu.
– Czy to boli? – spytał Orr dokładnie w tym momencie, jakby powodowany instynktem obronnym. Yossarian przyjrzał mu się uważnie…
– Co czy boli?
– Twoja noga? – powiedział Orr z dziwnym tajemniczym uśmiechem. – Wciąż jeszcze trochę utykasz.
– Chyba tylko z przyzwyczajenia – westchnął z ulgą Yossarian. – Myślę, że wkrótce mi to przejdzie.
Orr poturlał się po podłodze i wylądował w przyklęku twarzą do Yossariana.
– Czy pamiętasz – zaczął powoli i z namysłem, jakby sobie coś z trudem przypominał – tę dziewczynę, która wtedy w Rzymie waliła mnie po głowie? – Roześmiał się, kiedy Yossarian wydał mimowolny jęk udręki i zawodu. – Dobiję z tobą targu w sprawie tej dziewczyny. Powiem ci, dlaczego ona wtedy waliła mnie butem po głowie, jeżeli odpowiesz mi na jedno pytanie.
Читать дальше