– Leczę się na ranę w nodze – upierał się Yossarian. Major Sanderson skwitował jego twierdzenie sarkastycznym śmiechem.
– Dobrze, proszę przekazać pozdrowienia swojemu przyjacielowi Dunbarowi. I niech go pan poprosi, żeby miał ten sen dla mnie.
Ale Dunbar przy swoich mdłościach, zawrotach głowy i ciągłych migrenach nie miał ochoty na współpracę z majorem Sandersonem. Joego Głodomora dręczyły po nocach zmory, ponieważ zaliczył sześćdziesiąt lotów bojowych i znowu czekał na odesłanie do kraju, ale nie chciał się nimi podzielić, kiedy przyszedł z wizytą do szpitala.
– Czy nikt nie ma żadnych snów dla majora Sandersona? – pytał Yossarian. – Nie chciałbym sprawić mu zawodu. Już i tak czuje się nikomu niepotrzebny.
– Ja miewam bardzo dziwne sny, od kiedy dowiedziałem się, że zostałeś ranny – wyznał kapelan. – Przedtem śniło mi się zawsze, że moja żona umiera, że ktoś ją morduje albo że dzieci dławią się na śmierć kawałkami pożywnego jedzenia. Teraz śni mi się, że pływam w wodzie, która otacza mnie ze wszystkich stron, i rekin odgryza mi lewą nogę dokładnie w tym miejscu, gdzie masz bandaż.
– Cudowny sen – oświadczył Dunbar. – Założę się, że major Sanderson będzie zachwycony.
– Potworny sen! – zawołał major Sanderson. – Pełno w nim bólu, kalectwa i śmierci. Jestem pewien, że miał go pan, żeby mi zrobić na złość. Prawdę mówiąc, mam wątpliwości, czy powinno się trzymać w wojsku człowieka z takimi odrażającymi snami.
Yossarianowi zaświtał promyk nadziei.
– Możliwe, że ma pan rację, panie majorze – podchwycił chytrze. – Może rzeczywiście powinno się mnie skreślić z personelu latającego i odesłać do Stanów.
– Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że goniąc ciągle za kobietami stara się pan po prostu zagłuszyć podświadomy strach przed impotencją?
– Tak jest, panie majorze. Myślałem o tym.
– Dlaczego więc pan to robi?
– Żeby zagłuszyć strach przed impotencją.
– Dlaczego nie znajdzie pan sobie jakiegoś dobrego hobby?
– Major Sanderson przyjrzał mu się z przyjaznym zainteresowaniem.
– Na przykład wędkarstwo. Czy naprawdę uważa pan, że siostra Duckett jest taka pociągająca? Ja bym powiedział, że jest raczej koścista. Koścista i bez wyrazu. Wie pan, jak ryba.
– Za mało znam siostrę Duckett.
– To dlaczego złapał ją pan za biust? Tylko dlatego, że go ma?
– To Dunbar ją złapał.
– O, pan znowu swoje! – wykrzyknął major Sanderson z miażdżącą pogardą i zniechęcony cisnął ołówek. – Czy pan naprawdę myśli, że można się uwolnić od ppczucia winy, udając, że się jest kimś innym? Nie podoba mi się pan, Fortiori, wie pan o tym? Zupełnie mi się pan nie podoba.
Yossarian poczuł, jak owiewa go chłodny i wilgotny podmuch lęku.
– Ja nie jestem Fortiori, panie majorze – powiedział nieśmiało.
– Ja jestem Yossarian.
– Kim pan jest?
– Nazywam się Yossarian, panie majorze. I jestem w szpitalu z powodu rany w nodze.
– Nazywa się pan Fortiori – przerwał mu major Sanderson wojowniczo. – I jest pan w szpitalu z powodu kamienia w gruczole ślinowym.
– Niech pan będzie poważny, majorze! – wybuchnął Yossarian.
– Ja chyba wiem, kim jestem.
– A ja mam dowód w postaci oficjalnych dokumentów wojskowych – odparł major Sanderson. – Niech pan się lepiej weźmie w garść, póki jeszcze nie jest za późno. Raz jest pan Dunbarem, teraz znów Yossarianem. Jeszcze trochę i zacznie pan twierdzić, że jest pan Washingtonem Irvingiem. Wie pan, co panu jest? Cierpi pan na rozszczepienie osobowości, ot co.
– Niewykluczone, że ma pan rację – zgodził się Yossarian dyplomatycznie.
– Wiem, że mam rację. Cierpi pan na manię prześladowczą. Uważa pan, że ludzie chcą panu zrobić krzywdę.
– Bo ludzie chcą mi zrobić krzywdę.
– Widzi pan? Nie ma pan za grosz szacunku ani dla nadużyć władzy, ani dla przebrzmiałych tradycji. Jest pan osobnikiem zdeprawowanym, niebezpiecznym i powinno się pana wyprowadzić i rozstrzelać!
– Mówi pan poważnie?
– Jest pan wrogiem ludu!
– Czy pan zwariował?! – krzyknął Yossarian.
– Nie, nie zwariowałem – ryczał wściekle Dobbs w szpitalu, wyobrażając sobie, że mówi tajemniczym szeptem. – Mówię ci, że Joe Głodomór ich widział. Wczoraj, kiedy poleciał do Neapolu po jakieś lewe lodówki dla farmy pułkownika Cathcarta. Mają tam wielki ośrodek uzupełnień, gdzie roi się od setek pilotów, bombardierów i strzelców wracających do kraju. Mają po czterdzieści pięć lotów i to wszystko. Ci z Purpurowymi Sercami nawet mniej. Świeżo przybyłe uzupełnienia walą hurmą do innych grup. Władze chcą, żeby wszyscy odbyli służbę poza krajem, nawet personel administracyjny. Co to, nie czytasz gazet? Musimy go zabić jak najprędzej!
– Zostały ci tylko dwa loty – przekonywał go Yossarian półgłosem. – Po co masz ryzykować?
– W czasie tych dwóch lotów też mogę zginąć – odpowiedział Dobbs wojowniczo, grubym, drżącym z podniecenia głosem. – Możemy go zabić zaraz jutro rano, jak będzie wracał ze swojej farmy. Rewolwer mam przy sobie.
Yossarian wytrzeszczył oczy ze zdumienia, kiedy Dobbs wyciągnął z kieszeni rewolwer i zaczął wymachiwać nim w powietrzu.
– Czyś ty zwariował? – syknął gorączkowo. – Schowaj to. I nie wrzeszcz tak, ty idioto.
– Co się przejmujesz? – spytał Dobbs z miną obrażonej niewinności. – Przecież nikt nas nie słyszy.
– Hej, zamknijcie się tam! – rozległ się głos z drugiego końca sali.
– Czy nie widzicie, że ludzie chcą spać?
– A ty czego się, do cholery, mądrzysz? – ryknął Dobbs i obrócił się z zaciśniętymi pięściami, gotów do walki. Odwrócił się błyskawicznie z powrotem do Yossariana, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, kichnął potężnie sześć razy, zataczając się na nogach jak z waty i wznosząc bezskutecznie łokcie, aby powstrzymać kolejny atak. Powieki jego załzawionych oczu były zaczerwienione i spuchnięte.
– Co on się tu rządzi – spytał pociągając spazmatycznie nosem i wycierając go grzbietem swojej krzepkiej dłoni – jakby był gliniarzem?
– On jest z Wydziału Śledczego – poinformował go Yossarian spokojnie. – Mamy ich tutaj trzech, a dalsi są w drodze. Nie, nie musisz się obawiać. Szukają tu fałszerza nazwiskiem Washington Irving. Mordercy ich nie interesują.
– Mordercy? – obruszył się Dobbs. – Dlaczego nazywasz nas mordercami? Czy tylko dlatego, że chcemy zamordować pułkownika Cathcarta?
– Ciszej, do diabła! – rozkazał mu Yossarian. – Nie umiesz mówić szeptem?
– Przecież mówię szeptem.
– Nie, krzyczysz.
– Wcale nie krzyczę. Ja…
– Hej, zamknij się tam, dobrze? – zaczęto nawoływać ze wszystkich kątów sali.
– Stłukę was wszystkich! – wrzasnął Dobbs i wdrapał się na chwiejny taboret szaleńczo wymachując rewolwerem. Yossarian złapał go za rękę i ściągnął na dół. Dobbs znowu zaczął kichać. – Mam alergię
– przeprosił, kiedy już skończył. Z nosa mu ciekło, z oczu płynęły strumienie leź.
– Szkoda. Byłbyś wielkim przywódcą, gdyby nie to.
– Pułkownik Cathcart to naprawdę morderca – skarżył się Dobbs ochrypłym głosem, chowając brudną, pogniecioną chustkę w kolorze ochronnym. – On nas wszystkich wymorduje, jeżeli nie zrobimy czegoś, żeby go powstrzymać.
– Może już nie zwiększy ilości lotów. Może na sześćdziesięciu poprzestanie.
– On zawsze zwiększa ilość lotów. Wiesz o tym lepiej ode mnie. – Dobbs przełknął ślinę i zbliżył swoją pełną napięcia twarz tuż do twarzy Yossariana, a muskuły na jego brązowej, kamiennej szczęce wezbrały w drgające węzły. – Powiedz tylko, że to jest w porządku, a jutro rano sam wszystko załatwię. Rozumiesz, co do ciebie mówię? Chyba teraz mówię szeptem, nie?
Читать дальше