– Chyba jestem w niej zakochany – wyznał Nately zawstydzonym, stłumionym głosem.
Aarfy zmarszczył pulchne, okrągłe, różowe czoło z błazeńskim niedowierzaniem.
– Cha, cha, cha, cha! – zaśmiewał się poklepując się z uciechy po rozległych zgniłozielonych bokach swojej oficerskiej kurtki. – To ci dopiero bomba. Jesteś w niej zakochany? To prawdziwa bomba! – Aarfy miał tego samego popołudnia randkę z siostrą Czerwonego Krzyża, której ojciec był właścicielem znanej wytwórni mleczka magnezjowego. – Takiej dziewczyny powinieneś sobie poszukać, a nie uganiać się za pospolitą dziwką. Przecież ona nawet nie potrafi schludnie wyglądać.
– Wszystko mi jedno! – krzyknął Nately desperacko. – l proszę, żebyś się zamknął. Nie chcę w ogóle z tobą na ten temat rozmawiać.
– Zamknij się, Aarfy – powiedział Yossarian.
– Cha, cha, cha, cha! – śmiał się dalej Aarfy. – Wyobrażam sobie, co by powiedzieli twoi rodzice, gdyby się dowiedzieli, że zadajesz się z takimi flądrami. Twój ojciec jest bardzo dystyngowanym człowiekiem, sam wiesz.
– Nie powiem im – oświadczył Nately z determinacją. – Nie wspomnę o niej słowem ojcu ani matce, powiem im dopiero po ślubie.
– Po ślubie? – Rozbawienie Aarfy'ego doszło do szczytu. – Cha, cha, cha, cha! Teraz mówisz już zupełnie głupio. Przecież ty w ogóle jesteś jeszcze za młody, żeby wiedzieć, co to jest prawdziwa miłość.
Aarfy był autorytetem w sprawie prawdziwej miłości, ponieważ pokochał prawdziwą miłością ojca Nately'ego i perspektywę pracy u niego po wojnie na dobrym stanowisku w nagrodę za przyjaźń z Natelym. Aarfy był prowadzącym nawigatorem, który zagubił się po ukończeniu studiów i dotąd nie mógł się odnaleźć. Był jowialnym, wielkodusznym nawigatorem, który zawsze przebaczał kolegom z eskadry wściekłe wymyślania, jakimi go obrzucali za każdym razem, kiedy zabłądził w locie bojowym, prowadząc ich prosto w zmasowany ogień artylerii przeciwlotniczej. Tego wieczoru zabłądził na ulicach Rzymu i nigdy już nie odnalazł siostry Czerwonego Krzyża na wydaniu, ze znaną wytwórnią mleczka magnezjowego w posagu. Zabłądził w akcji na Ferrarę w dniu, kiedy zestrzelono Krafta, jak również w cotygodniowym dziecinnie łatwym locie na Parmę, kiedy usiłował wyprowadzić samoloty nad morze w pobliżu Livorno. Yossarian, zrzuciwszy bomby na nie bronione obiekty w głębi lądu, oparł się o grubą ścianę płyty pancernej z przymkniętymi oczami i wonnym papierosem w palcach. Nagle skądś się wziął ogień przeciwlotniczy i w telefonie pokładowym rozległ się wrzask McWatta:
– Artyleria! Artyleria! Gdzie my, do cholery, jesteśmy? Co się, u diabła, dzieje?
Yossarian przerażony otworzył oczy i ku swemu wielkiemu zdumieniu zobaczył pęczniejące czarne obłoczki wybuchów walące się na nich z góry i okrągłe jak melon, pogodne oblicze Aarfy'ego, który patrzył swoimi małymi oczkami na zbliżające się wybuchy z łagodnym oszołomieniem. Yossariana zatkało. Nagle poczuł, że zdrętwiała mu noga. McWatt zaczął nabierać wysokości i wrzeszczał przez telefon domagając się instrukcji. Yossarian rzucił się do przodu, żeby zobaczyć, gdzie się znajdują, i pozostał w tym samym miejscu. Nie mógł się ruszyć. Jednocześnie uświadomił sobie, że jest mokry. Spojrzał w dół na swoje krocze i poczuł, że robi mu się słabo. Wielka, nieregularna, szkarłatna plama rozpełzała się gwałtownie w górę po koszuli, jak ogromny morski potwór wypływający, aby go pożerać. Był ranny! Oddzielne strumyczki krwi, cieknące z jednej przesiąkniętej nogawki jak niezliczone, niepowstrzymane kolumny rojących się czerwonych robaczków, łączyły się w kałużę na podłodze. Serce w nim zamarło. Drugie potężne uderzenie wstrząsnęło samolotem. Yossarian zadrżał z obrzydzenia na widok swojej paskudnej rany i wrzasnął do Aarfy'ego:
– Urwało mi jaja! Aarfy, urwało mi jaja! – Aarfy nie słyszał, więc Yossarian pochylił się i potrząsnął go za ramię. – Aarfy, ratuj! – błagał bliski płaczu. – Jestem ranny! Jestem ranny!
Aarfy odwrócił się powoli z pustym, błazeńskim uśmiechem.
– Co? – spytał.
– Jestem ranny, Aarfy! Ratuj mnie!
Aarfy uśmiechnął się znowu i dobrodusznie wzruszył ramionami.
– Nie słyszę, co mówisz – powiedział.
– Przecież widzisz! – krzyknął Yossarian z niedowierzaniem i wskazał na rozszerzającą się kałużę krwi wokół siebie. – Jestem ranny! Pomóż mi, na miłość boską! Aarfy, ratuj!
– Nadal cię nie słyszę – poskarżył się Aarfy wyrozumiale, przykładając swoją kluchowatą dłoń do wyblakłej konchy ucha. – Co mówisz?
– Mniejsza z tym – odpowiedział Yossarian gasnącym głosem, nagle zmęczony krzykiem i całą tą przygnębiającą, irytującą i śmieszną sytuacją. Umierał i nikt o tym nie wiedział. Mniejsza z tym.
– Co? – krzyknął Aarfy.
– Mówiłem, że urwało mi jaja! Nie słyszysz? Mam ranę w pachwinie!
– Nie słyszę – powiedział z pretensją Aarfy.
– Powiedziałem już, mniejsza z tym! – wrzasnął Yossarian czując z przerażeniem, że znalazł się w pułapce, i zaczął drżeć z zimna i osłabienia.
Aarfy z żalem pokręcił głową i zbliżył swoje nieprzyzwoite, jakby nabrzmiałe mlekiem ucho tuż do twarzy Yossariana.
– Musisz mówić głośniej, mój drogi – powiedział.
– Daj mi spokój, ty bydlaku! Daj mi spokój, tępy, niewrażliwy bydlaku! – załkał Yossarian. Chciał uderzyć Aarfy'ego, ale nie miał siły unieść ręki, postanowił więc zasnąć i osunął się na bok zemdlony.
Był ranny w udo i kiedy odzyskał przytomność, zobaczył klęczącego nad sobą McWatta. Poczuł ulgę, mimo że nadal widział rozmazaną, pulchną twarz Aarfy'ego, który z pogodnym zainteresowaniem zaglądał McWattowi przez ramię. Yossarian uśmiechnął się blado do McWatta, czując się bardzo chory, i spytał:
– Kto pilnuje sklepu? – McWatt nawet nie drgnął. Z narastającym strachem Yossarian zebrał siły i powtórzył pytanie najgłośniej, jak tylko mógł.
McWatt podniósł wzrok.
– O rany, cieszę się, że żyjesz! – zawołał z potężnym westchnieniem ulgi. Wesołe, przyjazne zmarszczki wokół jego oczu zbielały z napięcia i wypełniły się potem, kiedy owijał nie kończącym się bandażem gruby kompres z waty, którego ciężar Yossarian odczuwał na wewnętrznej stronie uda. – Przy sterach jest Nately. Biedny chłopak mało się nie rozpłakał, kiedy usłyszał, że cię trafiło. Myśli, że nie żyjesz. Masz przeciętą arterię, ale chyba udało mi się zatamować krew. Dałem ci też morfinę.
– Daj mi jeszcze trochę.
– Chyba jeszcze za wcześnie. Dam ci, jak zacznie boleć.
– Już mnie boli.
– A co tam, było nie było – powiedział McWatt i wstrzyknął Yossarianowi w ramię jeszcze jedną ampuikę morfiny.
– Jak powiesz Nately'emu, że ze mną w porządku… – zaczął Yossarian i powtórnie stracił przytomność; wszystko rozpłynęło się w jakąś poziomkową galaretkę i utonęło w niskim, wibrującym pomruku. Ocknął się w karetce i mrugnął porozumiewawczo na widok posępnej miny ponurego jak turkuć podjadek doktora Daneeki, ale po sekundzie czy dwóch wszystko znowu przybrało kolor płatków róży, a potem zapadło się w niezgłębioną ciemność i znieruchomiało na dobre.
Yossarian obudził się w szpitalu i natychmiast znów zasnął. Kiedy obudził się powtórnie, nie pachniało już eterem, a w łóżku naprzeciwko leżał w piżamie Dunbar i twierdził, że on nie jest Dunbar, tylko Fortiori. Yossarian pomyślał, że Dunbar zwariował. Wydął sceptycznie wargi w odpowiedzi na rewelację Dunbara i zasnął niespokojnym snem na dzień lub dwa, a potem obudził się, kiedy nie było żadnej z sióstr, i wstał z łóżka, żeby przekonać się na własne oczy. Podłoga kołysała się jak tratwa przy plaży, a szwy po wewnętrznej stronie uda wgryzały mu się w ciało jak rząd ostrych rybich zębów, gdy kulejąc zrobił kilka kroków, aby odczytać nazwisko na karcie w nogach łóżka naprzeciwko. I rzeczywiście Dunbar miał rację: nie był już Dunbarem, tylko podporucznikiem Anthonym F. Fortiorim.
Читать дальше