– To niemożliwe, Jon. Nie sprzedałbym tych praw do końca świata za gówniane 2 tauzeny, musiałbym być niespełna rozumu.
– Tak stoi w umowie.
– Czytałem umowę, zanim ją podpisałem. Nic takiego tam nie było.
– No to przeczytaj sobie paragraf VI.
– Nie wierzę.
– Zadzwoniłem do tego całego adwokata. Twardy gość. „Henry Chinaski jest naszą własnością – oświadczył.. – Swego czasu zainwestowałem w ten zakup 15 tysięcy moich prywatnych dolarów, spory pieniądz jak na tamte lata. To jest nadal spory pieniądz.” Wkurzyłem się i zacząłem na niego wrzeszczeć. „Chwileczkę – przerwał mi – proszę nie zwracać się do mnie w ten sposób”. Nie mogłem się z nim w żaden sposób dogadać. Nie wiem, czy chce wycisnąć z tego kupę forsy, czy knuje coś innego, dość, że Taniec Jima Beama chwilowo poległ, poległ w sposób beznadziejny. Koniec z filmem.
– Zadzwonię do ciebie za chwilę, Jon.
Przejrzałem umowę i sprawdziłem paragraf VI. Mimo najszczerszych chęci nie mogłem się tam doszukać niczego, co sugerowałoby wprost czy w zawoalowany sposób wyzbycie się praw do postaci Chinaskiego. Przeczytałem paragraf VI ileś razy, ale nic takiego nie znalazłem.
Zadzwoniłem do Jona.
– W paragrafie VI nie ma absolutnie nic na temat dożywotniej utraty praw do postaci Chinaskiego. Co wam odbiło? Czy wyście wszyscy tam na łby poupadali?
– Nie poupadaliśmy, tylko taka jest wymowa.
– Jak znowu wymowa?
– Wymowa paragrafu VI.
– Masz u siebie umowę, Jon?
– Mam.
– Czy możesz mi wskazać miejsce, w którym stoi, że ten facet nabywa praw do Henry'ego Chinaskiego?
– No, paragraf sugeruje coś w tym stylu…
– To jest jakieś SZALEŃSTWO! Nie widzę tutaj nawet cienia sugestii!
– Jeśli zaczniemy się z nimi procesować, możemy strawić 3, 4, a nawet 5 lat na włóczenie się po sądach… Przez ten czas Jim Beam polegnie z kretesem. Nikt nie zechce go tknąć!
– CZY WSZYSCY W TYM MIEŚCIE SĄ AŻ TAKIMI TCHÓRZAMI? W PARAGRAFIE VI NIE MA JEDNEGO JEDYNEGO SŁOWA NA TEMAT SPRZEDAŻY PRAW DO HENRY'EGO CHINASKIEGO TYM FACETOM!
– Podpisałeś rezygnację z praw do Henry'ego Chinaskiego do końca życia – oświadczył Jon.
On też musiał upaść na łeb. Odłożyłem słuchawkę.
Odszukałem numer Hectora Blackforda. Jego nazwisko, jak za dawnych lat, figurowało w książce telefonicznej. Znałem Hectora jeszcze z czasów, kiedy kończył szkołę filmową przy Uniwersytecie Południowokalifornijskim. Jednym z jego pierwszych filmów był dokument poświęcony mojej osobie. Dokument szedł któregoś wieczoru na kanale telewizji publicznej. Następnego ranka do telewizji zadzwoniło 50 osób zgłosić rezygnację z subskrypcji na kanał.
Parę razy daliśmy w banię z Hectorem. Miał wielką ochotę nakręcić Spedytora, nawet pokazał mi scenariusz, ale był beznadziejny, więc mu odradziłem. Potem nasze drogi się rozeszły. On wyreżyserował parę hitów, dzięki czemu stał się bogaty i sławny. Ja wziąłem się za pisanie wierszy i zapomniałem o Spedytorze.
Zadzwoniłem. Odebrał Blackford.
– Hector, tu mówi Hank.
– Sie masz, Hank. Jak ci leci?
– Nie najlepiej.
– Co się stało?
– Chodzi o Jima Beama. Po mieście krąży facet, który twierdzi, że obaj jesteście właścicielami Henry'ego Chinaskiego! Znasz gościa?
– Fletcher Janstone?
– Owszem, Hector, wiesz dobrze, że nie dałbym dupy ani nie zaprzedał duszy za gówniane 2 tauzeny.
– Fletcher twierdzi, że tak zrobiłeś…
– Czytałeś umowę?
– Tak.
– Znalazłeś coś?
– Trudno powiedzieć.
– Słuchaj, stary, nie zamierzasz mnie chyba udupić z powodu prawniczego bełkotu, którego i tak nikt nie potrafi zrozumieć?
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że przymierzamy się do filmu, a coś takiego skreśla nas na samym starcie. Pamiętasz jeszcze te noce, kiedy nam się tak dobrze gawędziło po pijaku?
– Tak, to były niezłe noce.
– No to pogadaj z tym twoim kolesiem i powiedz mu, żeby się od nas odpieprzył. Chcemy tylko swobodnie oddychać, nic więcej.
– Zadzwonię do ciebie za chwilę, Hank…
Usiadłem przy aparacie. Czekałem 15 minut.
Telefon zadzwonił.
– Wszystko w porządku, Janstone zgodził się na unieważnienie umowy – oświadczył Hector.
– Dzięki, stary. Wiedziałem, że masz dobre serce. Praca w filmie jeszcze cię nie zdeprawowała.
– Jaystone natychmiast wyśle ci unieważnienie.
– Wspaniale! Wspaniałe! Hector, jesteś genialny!
– A poza tym…
– Co takiego?
– Nakręcę jeszcze kiedyś Spedytora. Zobaczysz.
– Świetnie, stary! Pozdrów żonę!
– Pozdrów Sarę – odwzajemnił się Hector.
Dziewięć dziesiątych tego typu akcji rozgrywa się przez telefon, a pozostała jedna dziesiąta polega na podpisywaniu dokumentów.
Zadzwoniłem do Jona.
– Hector wyperswadował całą sprawę twojemu Jaystone'owi. Jaystone ma nam przysłać unieważnienie umowy.
– Świetnie! Znakomicie! Możemy wreszcie ruszać! Hector to twój stary kumpel, prawda?
– Tak jakby tego dowiódł.
– Z unieważnieniem w ręku mogę od razu polecieć do nowego producenta… Właściwie dlaczego zamiast czekać na pocztę, nie miałbym zaraz pojechać do biura Jaystone'a i sam je odebrać?
– Jasne. Zadzwoń i umówcie się.
– No to jakbyśmy z powrotem wylądowali w Hollywood – stwierdził Jon.
– Owszem, może powinniśmy wpaść na lunch do Musso?
– Kiedy?
– Jutro, o pierwszej trzydzieści.
– To do jutra – powiedział Jon.
– Do jutra – odpowiedziałem.
Przesiadywałem wystukując wiersze, które wysyłałem do podrzędnych czasopism. Sam nie wiem czemu, ale żadne opowiadanie nie chciało spłynąć na maszynę elektryczną. Złościło mnie to, a nic nie mogłem poradzić, dłubałem więc przy wierszach. Poezja była dla mnie ucztą duchową i wyzwoleniem. Pocieszałem się, że opowiadania same się pojawią któregoś dnia. Bardzo na to liczyłem. Tymczasem konie biegały, wino się lało, a Sara wyczyniała cuda w ogrodzie.
Chyba z tydzień nie miałem wiadomości od Jona. Wreszcie któregoś wieczoru zadzwonił telefon.
– Znasz nowego producenta, dla którego załatwiliśmy unieważnienie umowy z Blackfordem?
– Tak. Jest gotów ruszać?
– Wycofał się. Powiedział, że nie weźmie naszego filmu.
– Dlaczego?
– Mówi, że kiedy czekał na dokumenty, otrzymał atrakcyjniejszą propozycję. Scenariusz o bliźniakach – sierotach, które zdobywają Puchar Świata w deblu.
– Brzmi nadzwyczajnie. Szkoda, że sam nie wpadłem na ten pomysł.
– Ale mam też dobre wieści.
– Na przykład jakie?
– Firepower namyśliła się i bierze nasz film z powrotem.
– Dlaczego?
– Chyba się przestraszyli, że ktoś inny go zrobi. Pewnie węszą w tym niezły zarobek. Co by nie mówić, budżet został okrojony do suchej kości. Wszyscy dostali po kieszeni. To ich robota, prawdziwy majstersztyk. Zdaje się, nie chcą, żeby ktoś inny na tym skorzystał. Zadzwonił do mnie Harry Friedman i mówi: „Dawaj mi tu ten przeklęty film”. „Dobra – mówię. – Bierz go sobie.” A on na to: „Jeżeli film nie zrobi kasy, własnoręcznie obetnę ci wszystkie paluchy!”
– Czyli wracamy do punktu wyjścia?
– Właśnie.
Trzy czy cztery wieczory później Jon zadzwonił znowu.
– Mogę wpaść? Muszę z tobą pogadać.
– Jasne, wpadaj…
Читать дальше